Artykuły

Jestem konsekwentna i potrafię walczyć

Przez wiele lat szefowała z sukcesami najpierw teatrowi kaliskiemu, potem poznańskiemu Nowemu. Jako reżyser filmowy zadebiutowała serialem "Boża podszewka". Była ministrem kultury i sztuki w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego. Ma silną osobowość. Łatwo zjednuje sobie ludzi, bo potrafi być ich ciekawa - z Izabellą Cywińską (na zdjęciu) rozmawia Małgorzata Piwowar.

Pani, homo politicus, poszukująca dotąd zawsze w teatrze prawdy o Polsce, reżyseruje sztukę Katarzyny Grocholi "Pozwól mi odejść"? - To było już dobrych parę lat temu i ciągle mi ktoś to wypomina. A nie jest to literatura gorsza niż na przykład świetnie wyreżyserowana i zagrana sztuka "Krum", którą ostatnio oglądałam w Teatrze Rozmaitości. Sztuka Grocholi dotyka spraw niezwykle ważnych - prawdy, uczciwości, porusza tragedią umierania na raka. To jedna z nielicznych pisarek żyjących rzeczywiście z pióra i jest jej czego zazdrościć, bo ma wielu czytelników, którzy ją uwielbiają. Ona wie, dla kogo i co pisze, nie ma ambicji, żeby się ścigać z Różewiczem czy Myśliwskim. Nie wstydzę się, że zrealizowałam jej sztukę, natomiast bardzo źle myślę o wszystkich, którym Katarzyna Grochola kojarzy się z literaturą brukową. Zresztą ten dobrze napisany dramat został kiedyś nagrodzony w konkursie Teatru Ateneum dla polskich dramaturgów. Pewnie nie wiedzieli, kto jest autorem, dlatego ją nagrodzili... (śmiech).

Ostatnio równie intensywnie jak Grocholą zajmowała się pani Iwaszkiewiczem. To odwrót od wielkich spraw na rzecz uczuć, relacji międzyludzkich...

- Sądzę, że dziś te relacje powinny zajmować ludzi sztuki w stopniu o wiele większym niż polityka. Pasjonowałam się polityką, gdy za pomocą języka symboli i niedomówień mogłam opowiadać o współczesności, naszych sprawach społecznych, ale wtedy nie mogli o tym mówić wprost inni, np. dziennikarze. Opowiadaliśmy o Polsce i mechanizmach historii, pokazując je na przykładach sztuk historycznych Szekspira, Moliera czy Majakowskiego - przywołuję autorów, których utwory reżyserowałam. Zawsze dotyczyło to jednak współczesnej Polski. Teraz już mogę denerwować się polityką w czasie wolnym, a nie w pracy.

Kilka lat temu planowała pani realizację filmu na podstawie scenariusza Eustachego Rylskiego...

- I nadal o tym myślę. "Kochankowie z Marony" pojawili się na horyzoncie całkiem nieoczekiwanie. Spadli mi z nieba. Prawda, że od lat żyję w przyjaźni z Iwaszkiewiczem. Jego dzieła bardzo dobrze przekładają się na język filmowy. Wystarczy przypomnieć, że najlepsze obrazy Wajdy są właśnie z Iwaszkiewicza. W 1968 zrobiłam adaptację "Młyna nad Utratą", która nie została zaakceptowana z powodu występującego tam problemu żydowskiego. O "Kochankach z Marony" myślałam kiedyś jako o materiale dla Teatru TV, miałam nawet gotową obsadę. W czasie ostatnich wakacji, kiedy intensywnie pracowałam jeszcze nad "Bożą podszewką", zadzwonili do mnie producenci z propozycją wyreżyserowania "Kochanków". Nie mogłam odmówić.

Podczas gdy reżyserzy walczą miesiącami o zrealizowanie projektu, pani propozycja spada z nieba?

- Przede mną byli brani pod uwagę inni reżyserzy, ale - w tym wypadku szczęśliwie dla mnie - nie dogadali się z producentem. Przyjęłam tę propozycję, choć był to ryzykowny pomysł. Zdjęcia do "Kochanków z Marony" wymagają określonej pory roku. Musiałam natychmiast zdecydować, czy robię to już, czy za rok - mogło zabraknąć czasu na przygotowania. W iwaszkiewiczowskej historii ważne są pory roku, ale nie ma znaczenia czas historyczny. Jest tylko trójka bohaterów w okrutnym zdegradowanym świecie. Miłość jest dla nich jedynym ratunkiem - także w ich zmaganiach ze śmiercią. Dane jest im dotknąć miłości wiecznej, bezwzględnej, która buduje ich świat, nadaje życiu sens, jest zdolna do wszystkiego. Jednym słowem - laboratorium miłości i śmierci.

Czy ekranizacje literatury to jedyny dobry pomysł na film?

- Na pewno nie, ale ja przy nich pozostanę. Tyle cudownych pomysłów zawarli w swoich tekstach znakomici pisarze, że trzeba być niezwykle pewnym swego, żeby samemu zaryzykować. Najważniejsze jest pokazywanie w szerszym kontekście świata rzeczywistego, który nas otacza. Mam w zanadrzu jeden taki scenariusz, według opowiadania Olgi Tokarczuk. Ale wciąż moim niezrealizowanym zamysłem jest napoleoński film według Aleksandra Ścibora-Rylskiego - "Sprawa honoru".

Krąg filmów, które chciałaby pani zrealizować, stale się poszerza...

- Jest tylko jeden problem - nie wiem, czy zdążę (śmiech).

Przy pani konsekwencji trudno mieć wątpliwości.

- Niech pani nie zapomina, że z kilkunastu pomysłów przeważnie udaje się zrealizować jeden. Chyba że coś spada z nieba. Ale przyznaję - jestem konsekwentna i potrafię walczyć, gdy mi na czymś bardzo zależy. Tak jak o drugą część "Bożej podszewki", co trwało pięć lat.

Czy warto było, skoro pierwsza część spotkała się z bardzo kontrowersyjnym przyjęciem?

- A czy pani uwierzy, że koledzy zazdroszczą mi dwóch rzeczy - że byłam internowana w czasie stanu wojennego i że tak dostałam po głowie za "Bożą podszewkę". Dziesiątki listów od fanów i nieprzejednanych wrogów. I mam nadzieję, że nowy szesnastoodcinkowy serial wzbudzi nie mniejszą dyskusję niż poprzedni. Nie będzie wprawdzie opowiadał o wielkich namiętnościach i wynikających stąd seksualnych ekscesach, ale o równie bulwersujących wydarzeniach widzianych oczami wchodzącej w życie szesnastolatki i jej matki, Maryśki pozostawionej po drugiej stronie granicy, samej, na łasce Sowietów. Córka Maryśki przyjeżdża z ciotką ze Wschodu na Ziemie Odzyskane. Pokazujemy losy bohaterów wielkiej emigracji w środkowej części Europy - Polaków wyjeżdżających z sowieckiej Rosji, przesiedlanych na ich miejsce, wbrew woli, Litwinów, Rosjan z odległej Syberii i wreszcie Niemców wypędzonych ze swoich domostw nakazem historii. W pierwszej części "Bożej podszewki" przebrnęliśmy przez pięćdziesiąt lat dziejów, druga dotyczy tylko trzech: 1945 -1948. Łatwiej opowiadać o zdarzeniach kilku niż kilkudziesięciu lat, bo można sobie pozwolić na głębszą obserwację bohaterów.

Czy to znaczy, że możemy się spodziewać trzeciej części "Bożej podszewki"?

- Gorąco namawiam Teresę Lubkiewicz-Urbanowicz, żeby napisała kontynuację swej rodzinnej sagi. Obiecała. Chciałabym doprowadzić "Bożą podszewkę" chociaż do 1956 roku.

I zrezygnuje pani z opowiadania o roku 1980, 1989?...

- To chyba karkołomne zadanie. Im bliżej naszego czasu, tym trudniej.

Pani lubi wpływać na nurt wydarzeń, może więc próba oceny historii z niewielkiego dystansu będzie tylko kolejnym ciekawym wyzwaniem?

- No tak, skoro jestem obywatelką, mam naturę homo politicusa i patrzę, co się dzieje dookoła... Istnieją chwile, że każdy powinien włączyć się i zacząć działać. Na pewno zawsze wtedy, kiedy grozi niebezpieczeństwo, że może się zmarnować to, co już zostało zrobione. Angażowałam się w akcję "Tak dla Europy". Jeździłam do małych miejscowości, spotykałam z ludźmi, starając się ich przekonać o konieczności naszego wejścia do Unii, teraz także wezmę udział w akcji na rzecz ratyfikacji konstytucji europejskiej, bo uważam to za swój obowiązek.

Ale ludzie odczuwają już przesyt polityką.

- Mają dość nieuczciwości, partyjniactwa, kolejnych ideologów z jedynie słuszną prawdą. Kibicuję organizującej się Partii Demokratycznej i mam nadzieję, że będzie tą, która przestanie dzielić społeczeństwo, zajmie się porządkowaniem gospodarki, a ideologią będzie dla niej profesjonalizm i uczciwość. Resztę zaś pozostawi obywatelom.

Angażując się w politykę, zaznała pa ni jednak rozczarowań. Skąd ten optymizm, że tym razem się uda?

- Nic się samo nie zrobi. Solidarność też nie zrobiła się sama. Potrzebne jest pospolite ruszenie ludzi dobrej woli, których nie brakuje, co widzieliśmy ostatnio po śmierci Jana Pawła II. Tu widzę rolę dla polskiego inteligenta.

A czego polski inteligent szuka w takim programie jak "Debiut" w Polsacie?

- Debiut to było zadanie dla inteligenta podglądacza. Oprócz finansowych kierowały mną pobudki poznawcze. Miałam akurat przerwę w robocie i chciałam zobaczyć, kim są młodzi ludzie przyjeżdżający z rozmaitych zakątków Polski, by walczyć o swoją szansę. Szczere rozmowy z nimi, bez kamer, na zapleczu były bardzo ciekawym przeżyciem. Spotkałam tam na przykład chłopaka z małej wioski, prawdziwego znawcę Becketta. Nie miałam słów dla jego inteligencji, samozaparcia, żądzy wiedzy. W "Bożej podszewce" występuje co najmniej dziewięciu bohaterów "Debiutu", na przykład bliźniaczki, pięćdziesięcioletnie panie, które na pewno chętnie widziałby u siebie Fellini. Nie mówiąc o różnych dziwnych młodych ludziach, których na normalnych castingach nie mogłabym wyłowić.

A diagnoza po programie?

- Zmarnowana szansa. Gdyby tego rodzaju inicjatywa nie była traktowana tylko komercyjnie, ale także jako prawdziwa pomoc dla młodych zdolnych - byłoby cudownie. Ze wszystkiego można wyciągać zarówno dobre, jak i złe wnioski. Tak jak w przypadku Grocholi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji