Artykuły

Zaduszki polskie

ERNEST BRYLL mówi romantykami, cytuje ich czasem, częściej para­frazuje. Dziś robi mu się z te­go zarzut, choć jeszcze wczo­raj krytyka mianowała go no­wym Słowackim i Wyspiańs­kim. Na miejscu pisarza nie martwiłbym się: "Rzecz listopadowa" teraz - w siedem lat po wrocławskiej prapre­mierze - pokazana w Teatrze Współczesnym przez Erwina Axera, umacnia przeświadcze­nie, że o polskich zaduszkach, którym nowsze języki poetyc­kie już nie chcą sprostać, naj­pełniej jednak mówi się tym językiem od "lecących żura­wi".

"Rzecz listopadowa" jest - jak pisał niegdyś E. Csató - głosem poety, tłumaczącego polską osobliwość w świecie. Jest nią wciąż żywa pamięć o przeszłych, tragicznych doś­wiadczeniach narodowych, w których każdy z nas, z własne­go impulsu a także pod wpły­wem ciśnienia tradycji zwykł poszukiwać zarówno źródeł na­szych błędów i wad, jak też świadectw wielkości. Zarazem tego rodzaju rozpamiętywania nie bywają oderwane od czasu, kiedy je spisano, stąd można również traktować "Rzecz lis­topadową" jako wyraz stanu myśli i uczuć poety, który w połowie nie najłatwiejszych lat sześćdziesiątych analizuje istotne wątki świadomości na­rodowej. Jako taka sztuka Brylla, wierzę, pozostanie w literaturze. Co bowiem okazu­je się po kilku latach w teat­rze? Początkowy sceptycyzm rychło ustępuje, widać, że i widownia jest zasłuchana, że sztuka apeluje do pokładów myśli i uczuć, należących, że tak powiem, do duchowego wyposażenia Polaka. A pomi­jam tu już wrażenie palącej, gorzkiej aktualności takiej np. sceny z III aktu, w której trzej sędziowie z RFN przyjeżdżają do Warszawy i targują się z Polakami o centymetry zbrodni.

Spektakl Teatru Współczes­nego jest "axerowski", jest lekturą na scenie, w której wszystkie szanse oddano akto­rom. Ingerencję reżysera po­znaje się po szczegółach zaled­wie, świadczących jednakże o precyzyjnej analizie tekstu. Finały I i II aktu, zaskakujące, bez "pointy", to jakby przer­wane sny, do których czasem się wraca. Konsekwentnie również nie inscenizuje Axer w II akcie hucznej opery czy też jej parodii, ale nawiązuje do sennego tańca z Wyspiań­skiego. Scenograf, Ewa Staro­wieyska, nie ilustruje słów, ni­czego nad nimi nie nabudowuje, zaledwie stwarza dla nich oszczędną, bardzo surową w wyrazie oprawę: to także cecha teatru, w którym słowo i aktor grają pierwszą rolę.

A tu - trudność, gdyż nie­mal wszyscy artyści wykorzy­stali swoją szansę. Jan Englert i Damian Damięcki jako Pierwszy i Drugi prowadzą te zaduszki z taktem, bez emfazy, z odrobiną gorzko-ironicznej stylizacji, dalej zasługują na wymienienie spośród dużej ob­sady Zdzisław Mrożewski (Sta­ry Poeta) i Czesław Wołłejko (Obcy) - najlepsze bodaj ro­le, obok doskonałych epizodów Barbary Ludwiżanki (Dama), Antoniny Gordon-Góreckiej (Matka), Józefa Fryźlewicza (Ojciec Panny Młodej), Henry­ka Borowskiego (Kamalarz), Wiesława Michnikowskiego i Mieczysława Czechowicza (Ar­tysta i Buldog), Kazimierza Rudzkiego (Pan I), Barbary Sołtysik (Piosenkarka), Poli Raksy i Antoniny Girycz (Dziewczyna II i III), Andrze­ja Makowieckiego (Młody prozaik), Włodzimierza Nowa­kowskiego (Reżyser), Ilony Stawińskiej (Dziennikarka), Edmunda Fidlera (Mężczyzna I), Macieja Englerta (Pan Mło­dy): brak tu miejsca na uzasad­nienie oceny, na stwierdzenie wreszcie, że nie ma w tym spektaklu postaci całkowicie chybionych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji