Artykuły

Potrzeba ballady

Mimo szlachetnych intencji i ciekawego zamiaru, polegającego na sięgnięciu po wielkie życie ludzi małych, projekt Cieplaka okazał się wielką klapą.

Kto czytał na przykład Adama Wiedemanna, ten wie, ile uroku i mądrości można znaleźć w sytuacjach banalnych, codziennych, pozbawionych jakichkolwiek znaków szczególnych. Odkrycie siły poezji tak zwanej "zwykłej rzeczywistości" nie jest wynalazkiem naszych czasów. Wiedemann udowodnił jednak, że również nasze czasy, uważane za niepoetyckie i do bólu banalne, mogą stać się tematem literackim. Mało tego, naiwny opis prostych zdarzeń oprócz odkrywania urody życia jest też niezawodnym sposobem utrwalania charakteru epoki (jakkolwiek górnolotnie to brzmi). Kiedy świat wymyka się analizie, poznaniu i całościowym ujęciom, jedyne, co pozostaje, to drobiazgi, tworzenie katalogu rzeczywistości i powierzenie go czytelnikowi. Nasza pulp fiction jest znacznie bardziej pulp niż fiction. Wszystko skarlałe i nijakie, nieciekawe i brudne. Tym większe znaczenie ma poszukiwanie tajemnic w rzeczach małych i banalnych, szukanie metafizyki w tym, co najzwyklejsze. Prawdziwa sztuka polega na tym, by udowodnić, że w bloku, akademiku czy zapyziałym miasteczku, gdzie dociera tylko jeden pekaes dziennie, życie jest piękne lub chociaż piękne bywa. W tym miejscu przyplątać się musi nostalgia za minionym smakiem życia. Nie należy mylić jej z peerelowskim resentymentem, z którym nie ma nic wspólnego. Przedmiotem nostalgii jest świat, który był kiedyś lepszy, spokojniejszy, wolniejszy (powolność!), bardziej skupiony i bardziej wartościowy. To są uczucia nieracjonalne i niereglamentowane, może dlatego wszechobecne dzisiaj w nowych czasach, w nowym wspaniałym świecie.

Nie wiem, czy Piotr Cieplak czytał Wiediemanna i pozazdrościł mu umiejętności czynienia małego szczęścia wielkim, przemieniania codziennych lęków w wielkie niepokoje i wreszcie przywracania sprawom pozornie wielkim ich właściwego miejsca wśród spraw małych. Pewnie nie, ale jego najnowsze przedstawienie w Teatrze Studio zatytułowane "Taka ballada" jest jedną z pierwszych w dzisiejszym teatrze wypraw w dziedzinę banalizmu, jeśli można użyć tu terminu pochodzącego z siostrzanych terytoriów literatury.

Na scenie ustawiono sześć mansjonów - pokoi wyjętych z jakiejś przypadkowej kamienicy. Zamieszkują je zwykli i przypadkowi lokatorzy. Na parterze młody student medycyny (Bartłomiej Świderski), usiłujący opanować tajniki ludzkiej anatomii, rozmawiający sam ze sobą tekstami z powieści Chandlera. Obok za ścianą smutne szare małżeństwo w smutnym, zimnym szarym wnętrzu (Andrzej Mastalerz i Joanna Trzepiecińska), dalej samotna dziewczyna z rowerem (Agata Piotrowska). Na piętrze stare dobre małżeństwo (Stanisława Celińska i Jacek Różański), zdziecinniały wariat (Włodzimierz Press), utożsamiający się z filozofią Kubusia Puchatka i wreszcie stary mężczyzna (Stanisław Brudny), zapatrzony w bohaterską przeszłość, wyrażający swoje odczucia wobec świata tekstami z "Iliady". Układ jest prosty, pokoleniowy: na górze starzy, na dole młodzi. Zdarzenia podglądane przez różne okna mają splatać się w jedną wielką opowieść, balladę o niepokojach i niebezpieczeństwach, jakie niesie świat. Cieplak, autor scenariusza, skomponował go z fragmentów znanych tekstów literackich.

Mimo szlachetnych intencji i ciekawego zamiaru, polegającego na sięgnięciu po wielkie życie ludzi małych, po niezwykłe zwykłości, cały projekt okazał się wielką klapą. Piszę to z ciężkim sercem, bo Piotra Cieplaka uwielbiam i mocno trzymam palce za powodzenie jego teatralnej wędrówki. Przyczyn klapy jest wiele. Wśród mniej istotnych i dających się naprawić wymienić trzeba zabójczy dla tego spektaklu pomysł scenograficzny. Spiętrzone pokoje, mimo całej atrakcyjności dla widzów, okazały się scenicznie niefunkcjonalne, uniemożliwiają aktorom wzajemny kontakt. Postaci żyjące w poszczególnych izbach nie widzą i chyba nawet nie słyszą, co dzieje się za ścianą. Można powiedzieć, że taki był zamiar, mający na celu uwypuklenie izolacji i osamotnienia, ale teatralny skutek jest taki, że aktorzy skupiają całą uwagę na tym, by w porę wejść, by zacząć na czas, by nie zaburzyć płynności przedstawienia. Być może z tego wynika drewniana gra większości obsady. Rekordy bije Joanna Trzepiecińska, deklamująca teksty na wzór egzaltowanych uczestniczek konkursów recytatorskich. Jedyną parę, która wychodzi z tego obronną ręką stanowią Celińska i Różański. To zresztą najlepiej zbudowany "dom". Zdziwaczali ludzie zatopieni w słonecznej i radosnej przeszłości, w muzyce młodości, teraz zajęci hodowaniem roślin i umajaniem świata kolorowymi światełkami. Gdyby Cieplakowi udało się tak poprowadzić pozostałe sytuacje, wykrzesać z nich siłę życia, spektakl miałby szansę się uratować. Ale to tylko techniczne mankamenty tego przedsięwzięcia.

Największa wina Cieplaka jest w jakimś sensie winą tragiczną, bo nie zawinioną. Przecież nie jest winą reżysera brak dramaturgii współczesnej, która swoją konstrukcją wsparłaby konstrukcję przedstawienia i jednocześnie pozwoliła opowiedzieć o tym wszystkim, co Cieplaka ciągnie. Innymi słowy, byłoby dużo lepiej, gdyby na przykład Adam Wiedemann napisał sztukę, a Cieplak ją wystawił. Sęk w tym i pies pogrzebany, że Wiedemann sztuk nie pisze (to także grzech obiektywny). Mało tego, sztuk współczesnych właściwie w ogóle nie ma. Po raz pierwszy chyba tak dotkliwie odczułem niedorozwój dramaturgii współczesnej, która jest teatrowi niezbędna do życia, niezbędna coraz bardziej. Reżyserzy młodszego pokolenia mają ogromną potrzebę komentowania współczesności, opisywania jej, rytualizowania, analizowania, ale nie mają tego czym robić. Nie ma zwierciadła, w którym odbijałaby się nasza taka rzeczywistość, nie ma autorów ballad. Teatr unosi się w powietrzu jak balon, nie ma jak stopą dotknąć ziemi. Użyte przez Cieplaka ulubione cytaty nie zadziałały, okazały się nieadekwatne do sytuacji, zabrzmiały nachalnie pretensjonalnie. Pomysł łączenia "Kubusia Puchatka" z "Iliadą" wydaje mi się zawsze wielce ryzykowny. Tym razem dodatkowo nic z niego nie wynika. Poza tym, że przekonujemy się po raz kolejny o tym, iż każdy z utworów z osobna kochamy nad życie.

Niepowodzenie Piotra Cieplaka można więc nazwać, w zgodzie z modą telewizyjnych diagnostów, czubkiem góry lodowej. Teatr zaczyna dusić się z powodu braku dramaturgii, powoli nie będzie miał czym oddychać, jeśli będzie wpływał na mętne wody polskiej współczesności. Żałuję, że tak się stało, zwłaszcza, że w Studio kilka lat temu powstał wspaniały spektakl, który, jak mi się zdaje, opowiadał w sposób doskonały o tym wszystkim, o czym próbował opowiedzieć Cieplak w swojej balladzie. Była to "Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" wedle Handkego, wyreżyserowana przez Zbigniewa Brzozę.

Tym razem Cieplakowi się nie udało, dobrze jednak, że trwają poszukiwania. Teatr artystyczny ma prawo do błędów pod warunkiem, że umie wyciągać z nich wnioski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji