Artykuły

Fachman

- Moim profesorem w filmówce był Wojciech Has. Część studentów była do niego w kontrze. Długie ujęcia, estetyzujące, kreacyjne - nie! Chcemy mieć kamerę z ręki, pokazywać prawdę podpatrzoną, dającą złudzenie dokumentu. Inni wychowankowie Hasa do dzisiaj kręcą tak jak on - długie, spokojne ujęcia kontemplujące wykreowaną rzeczywistość i aktora. Dlatego uważam, że zawsze trzeba zająć stanowisko wobec autorytetu: albo się sprzeciwić, albo pójść za nim - mówi reżyser ROBERT GLIŃSKI.

Jeszcze rektor "Filmówki" w Łodzi, a już kandydat na dyrektora stołeznego Teatru Powszechnego. Do tego reżyser filmowy z licznymi nagrodami na koncie. Człowiek do wynajęcia czy po prostu twórca wszechstronnie uzdolniony? Do kin właśnie wchodzi nowy film Roberta Glińskiego "Świnki".

Gdy pojawiły się pierwsze informacje, że Robert Gliński może liczyć na stanowisko dyrektora warszawskiego Teatru Powszechnego, w środowisku zawrzało. Scena ma swoją tradycję, spory dorobek, wiadomo, że o tę posadę starało się kilku wybitnych twórców z młodszego pokolenia (m.in. Maja Kleczewska i Michał Zadara). Gliński w tym kontekście wyglądał trochę jak królik wyciągnięty przez miejskie władze z kapelusza. Reżyser pracuje raz na jakiś czas w teatrze, ale na pewno nie z dorobkiem teatralnym kojarzymy jego nazwisko. Co prawda już dwie dekady temu, gdy reżyserował w Teatrze Ateneum "Mein Kampf" George'a Taboriego, po przedstawieniu podszedł do niego prof. Bardini i powiedział: "Panie Robercie, niech pan zamieni żonę na kochankę". Sugerował, żeby Gliński pracował w teatrze na stałe, a kino traktował jak hobby. Jednak wtedy Gliński nie posłuchał. Teraz najwyraźniej zmienił zdanie.

- Zacznijmy od tego, że opowieści o mojej nominacji to przecieki - mówi Gliński. - Już od pewnego czasu trwają rozmowy z różnymi osobami. Część z nich na różnych etapach z różnych powodów odpadła lub zrezygnowała. A rozmowy trwają nadal. Tych konsultacji jest naprawdę dużo. Nie wiem, czy nie za dużo.

Jaki teatr zamierza stworzyć Gliński, jeżeli zostanie dyrektorem Powszechnego? - Ważne jest dla mnie to, że ten teatr znajduje się po prawej stronie Wisły. Jest jedynym dużym publicznym teatrem na Pradze i powinien szukać osobowości właśnie w kontekście praskim. Zarówno jeśli chodzi o pozycje repertuarowe, jak i widza stamtąd. Praga jest fascynującym miejscem. Pochodzę z Pragi, tam się urodziłem. Mój dziadek miał przed wojną fabrykę na Radzymińskiej. Mieszkałem na Stalowej, ale wychowałem się w inteligenckiej części Pragi, czyli na Saskiej Kępie, gdzie mieszkali Agnieszka Osiecka i Miron Białoszewski. Chciałbym, żeby oboje zaistnieli w Teatrze Powszechnym. Jednak Praga to również największe blokowiska Warszawy: Bródno i Gocław. Fascynuje mnie np. "Tango" Mrożka, które rozgrywa się w bloku. Tam klasyczny inteligent, który najczęściej mieszka w blokach, zderza się z Edkiem. Fascynującym miejscem, które znałem od podszewki, był Stadion Dziesięciolecia, potem Jarmark Europa. Moim największym marzeniem jest, żeby do Powszechnego przychodzili kibole po meczu. Właśnie do teatru, zamiast robić zadymy na ulicach. Jak ich przyciągnąć? Mam pewne pomysły - tłumaczy reżyser.

Polska bieda

Brzmi trochę marzycielsko, chociaż akurat swoimi filmami Gliński dowiódł, że rzeczywistość polskiego blokowiska, prowincji, biednych dzielnic zna dobrze. To tam rozgrywały się jego najciekawsze historie. Zaczęło się od "Dziecięcych igraszek" zrealizowanych w 1983 r. w słynnym Studiu im. Irzykowskiego. Czarno-biały dramat rozgrywał się na podwórzu pewnej kamienicy dzień po śmierci Stalina. Bohaterami filmu Gliński uczynił dzieci, jednak zasady panujące na niewielkim podwórku symbolizowały chorobliwe relacje w społeczeństwie totalitarnym. Równie mroczna była fabuła "Cześć, Tereska", bodaj najciekawszego filmu reżysera, opowiadającego o dwóch nastolatkach z blokowiska. Ponownie czarno-biały obraz zdobył świetne recenzje, ale także wzbudził kontrowersje. Aleksandra Gietner, odtwórczyni głównej roli, znaleziona przez reżysera w otwockim domu wychowawczym, po premierze regularnie popadała w konflikt z prawem, a w 2004 r. trafiła do więzienia. Gliński wielokrotnie zapewniał, że robił, co mógł, aby pomóc obu grającym w filmie nastolatkom. - Ale nie można pomóc komuś, kto tej pomocy nie chce - tłumaczył w wywiadach i dawał za przykład odtwórczynię roli Renaty, Karolinę Sobczak. Dziewczyna z tego samego domu wychowawczego zdołała wykorzystać sukces filmu oraz wsparcie ekipy filmowej.

Wątki społeczne pojawiły się także w dwóch ostatnich filmach Glińskiego: "Benku" (2007) - historii bezrobotnego Ślązaka - oraz "Świnkach" - opowieści o dziecięcej prostytucji na pograniczu polsko-niemieckim. A zatem Gliński jako polski odpowiednik Mike'a Leigh czy Kena Loacha - brytyjskich klasyków obyczajowego kina zaangażowanego w sprawy społeczne? Niestety, niekoniecznie. Późniejsze filmy sprawiają wrażenie kręconych z tezą, zgodnie ze schematycznym widzeniem pol-skiej biedy (to z takich filmów ironizowała Dorota Masłowska w "Między nami dobrze jest"). Ale jest też kłopot poważniejszy. Porównanie z Leigh czy Loachem wydaje się nietrafione, bo Glińskiemu brakuje wytrwałości Brytyjczyków.

W filmie "Łabędzi śpiew" (1988) główny bohater, scenarzysta, przeżywa twórcze męki, bo tę samą historię widzi w wyobraźni jako musical, melodramat i komedię. Dręczy go dylemat, co wybrać. Wystarczy spojrzeć na filmografię 49-letniego Glińskiego, aby nabrać przekonania, że ten film stanowi próbę autoanalizy. Gliński w kinie może zrealizować wszystko - groteskowe s.f. C.Superwizja"), nastrojową poetycką opowieść biograficzną ("Wszystko, co najważniejsze"), komedię ("Kochaj i rób, co chcesz"), adaptacje literatury CWróżby kumaka"). Dokument lub fabułę. Gliński wygląda po prostu na rzemieślnika do wynajęcia.

Nie jestem menedżerem

Właśnie jako sprawdzony rzemieślnik wszedł w trzecią z odgrywanych przez siebie ról: nauczyciela. Od trzech lat jest rektorem filmówki w Łodzi, tworzył również Gdyńską Szkołę Filmową. - Lubię kontakt z młodymi ludźmi. Uważam, że jest twórczy. Ja im coś daję, oni też mi coś dają. Rzucają mi się do gardła i wypijają krew, aleja także coś z nich czerpię: nowe spojrzenie, inny pogląd, zmianę systemu wartości estetycznych. I bardzo chcę nadal uczyć - wyjaśnia.

Prawdopodobnie studenci też są z niego zadowoleni. To oni chcieli, aby został rektorem. Kiedy decydował, czy będzie kandydował na to stanowisko, zbierali głosy poparcia. - Ze studentami jest tak: jedni słuchają, bo jeszcze nie są pewni i szukają dla siebie drogi. Inni są zbuntowani i na wszystko mówią "nie". Ale i oni chcą kontaktu. Często męczą mnie, pokazują kolejne wersje filmu. Robię korekty, mówię, co trzeba zmienić, gdzie skrócić, co wyrzucić, jak zmienić rytm. Zazwyczaj się bronią. A potem coś zmieniają. Wcale mnie te postawy nie dziwią, my też tacy byliśmy. Moim profesorem w filmówce był Wojciech Has. Część studentów była do niego w kontrze. Długie ujęcia, estetyzujące, kreacyjne - nie! Chcemy mieć kamerę z ręki, pokazywać prawdę podpatrzoną, dającą złudzenie dokumentu. Inni wychowankowie Hasa do dzisiaj kręcą tak jak on - długie, spokojne ujęcia kontemplujące wykreowaną rzeczywistość i aktora. Dlatego uważam, że zawsze trzeba zająć stanowisko wobec autorytetu: albo się sprzeciwić, albo pójść za nim.

Ale mimo zadowolenia z pracy w filmówce Gliński nie zamierza kandydować na kolejną kadencję: - W szkole jestem stuprocentowym urzędnikiem, który przekłada papiery i prowadzi wielkie przedsiębiorstwo. Ja mam ponad trzysta osób na etatach. Nasza uczelnia jest fabryką edukacyjno-produkcyjno-filmo-wą. To przerasta moje możliwości. Nie jestem menedżerem. Teraz z konieczności jestem, ale męczy mnie to i przytłacza.

Stąd zapewne zainteresowanie Glińskiego posadą dyrektora w Teatrze Powszechnym. Kolejne miejsce dla fachowca?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji