Na przełomie stuleci
"Kordian", wystawiony na 30-lecie warszawskiego Teatru Współczesnego, zaczyna się "Przygotowaniem". Jak w tekście. Ale reżyser, Erwin Axer, nieco zmienia jego przebieg. Najpierw odzywają się głosy Aniołów:
Ziemia to plama
Na nieskończoności błękicie...
Chodzi więc przede wszystkim o sytuację człowieczeństwa wobec wszechświata. Reżyser opuszcza powołanie do bytu polityków, działających w okresie Listopadowego Powstania. Sens "Przygotowania" polega w tym spektaklu na ukazaniu przełomu. Oto kończy się wiek XVIII, czas Oświecenia. Zaczyna się nowa epoka, obciążona dawnymi, ale i nowymi niepokojami.
Przykładem jest Kordian. Warto przypomnieć, że jego dzieje obejmują okres od przedwczesnego przebudzenia świadomości młodzieńczej w wieku 15 lat do tragicznego kryzysu (lat 20). Reżyser pokazuje te sprawy samym tylko słowem, poetycką myślą. Rezygnuje z widowiskowości. Poza "Przygotowaniem" (gdzie się scena dzieli na dwie kondygnacje), scenografia Ewy Starowieyskiej rezygnuje z rozwiązań przestrzennych. Zmiany miejsc zostają zaznaczone tekstem didaskaliów, mówionych przez Trzecią Osobę. Prologu (gra ją Ryszard Peryt).
Tym większe zadanie aktorów. Wojciech Wysocki ma duży atut: umiejętność nawiązywania kontaktu, sugestywnego i wrażliwego słuchania. Zaznacza się to już w scenach z Grzegorzem i Laurą. Także i w wielkiej scenie spisku. Gdy Kordian ma przed sobą słuchaczy, młody aktor pięknie rozwija talent oratorski. Czujemy, iż i na samego siebie działa równie mocno, jak na innych. Scena ta staje się punktem kulminacyjnym, zbiegają się tu nici wydarzeń, znajdują potwierdzenie wizje Przygotowania. Podobnie dzieje się w scenie szpitalnej. Natomiast monolog na Mont Blanc zabrzmiał w interpretacji Wysockiego nieco słabiej. Marsz przez komnaty zamku był o tyle ciekawy, że silniej niż kiedykolwiek zaznaczył się ów mozolny pochód przez labirynt sal i własnych marzeń.
Czesław Wołłejko za pierwszym pojawieniem - zdradza niepokój Cara, niepewność, lęk. Zapewne wynika to z koncepcji reżyserskiej: podobnie ujął tę scenę Igor Śmiałowski w spektaklu z 1956 roku. Przyznam, że wolę siłę i spokój Stanisława Zaczyka, w krakowskim przedstawieniu Dąbrowskiego, czy warszawskim Dejmka. Za to w scenie dziewiątej, rozpoczętej monologiem Cara, a kontynuowanej sporem z Konstantym, osiąga Wołłejko szczyty precyzji i ekspresji. Jakaż siła w operowaniu frazą!
Zdzisław Mrożewski jako Grzegorz XVI gra subtelnymi, a wyrazistymi środkami. Każde słowo brzmi niezawodnie, staje się jasne, barwne i celne. Jednolitą postać starego sługi, działającego na wyobraźnię Kordiana, dał Henryk Borowski inny, ale równie sugestywny jak w 1956 roku Władysław Woźnik w Krakowie. Nie akcentuje ludowości. Napoleończyk staje się świadectwem oddziaływania bonapartyzmu. Broniłbym roli Maji Komorowskiej, dającej Laurze ton nieco znużony. Niewątpliwym sukcesem jest rola Józefa Fryźlewicza jako walczącego o swe racje Prezesa. Co do Mieczysława Czechowicza (którego rolę w "Emigrantach" wdzięcznie pamiętamy), miał on zadanie podwójnie trudne. Musiał "konkurować" ze wspomnieniami, jakie w nas budzi kreacja Kurnakowicza. Ponadto, Konstanty niezupełnie chyba odpowiada predyspozycjom Czechowicza. Początkowo jakby "szukał tonu". Odnajduje go w sporze z Carem.
Ostatnia scena sugeruje ironię przeznaczenia, dając Adiutantowi oblicze podobne do Mefistofela z "Przygotowania" i Doktora. Niezupełnie się to udało w scenie egzekucji. Słuszne mi się wydaje przeniesienie "motta" na sam koniec.
Zbliżamy się do nowego przełomu stuleci. Nadejdzie za 23, czy (wedle rachuby Słowackiego) za 22 lata. Utwór napisany przez młodego romantyka, nie traci swych uroków, swego przełomowego piękna. Każde nowe przedstawienie pozwala na odkrywanie bogactw, dotychczas nie dostrzeganych.