Jeśli tak wszystko zwiędło, to nie z mojej winy
ERWIN AXER SIĘGNĄŁ PO tekst "Kordiana" nie po raz pierwszy. W 1956 roku na deskach Teatru Narodowego przygotował ów romantyczny dramat przy współpracy Jerzego Kreczmara. Wówczas pokazać chciał na scenie cały, nie skrócony nawet o wiersz utwór. Skoncentrował się na politycznej wymowie dzieła, potraktował je jako publicystyczną wypowiedź autora. W spektaklu zrezygnował z inscenizacyjnych ozdobników, a w sposobie gry aktorskiej zastosował styl retoryczny i antypsychologiczny. Po przedstawieniu krytyka pisała, że wszytko jest tu nowoczesne, problemy rozgrywające się na scenie żywo obchodzą widza, spektakl jest wyrazisty i jednolity.
I dziś, po dwudziestu latach, wraca Axer do dramatu wielkiego romantyka. Powroty tego rodzaju zwykle nie są bezcelowe. Świadczą o silnej fascynacji reżysera danym tekstem i chęci przekazania jej widzowi. Świadczą, a na pewno świadczyć powinny, o nowym spojrzeniu na ów tekst, o nowym jego odczytaniu.
Axer pisze: (...) Zainteresowanie skupiliśmy tym razem przede wszystkim na wątkach biograficznych i psychologicznych poematu. (...) Teatr staje przed problemem "hamletycznym" Kordiana, przed zagadnieniem niespełnionego czynu. (...) Interesuje nas ten motyw i związany z nim materiał aktorski.
Zapowiedź jest ciekawa i choć niemożliwe wydaje się w "Kordianie" całkowite rozdzielenie treści i konfliktów wewnętrznych od spraw politycznych i historycznyh jednak położenie nacisku (właśnie na psychologię liczyć może dziś na większe zainteresowanie i budzić powinno głębsze przemyślenia widza.
Dla takiej koncepcji rezygnuje Axer z wielkiego planu inscenizacyjnego, z bogatych dekoracji, zewnętrznego rozmachu. Ukazuje aktora w rzadkim, choć bardzo pożądanym dla tego rodzaju sztuk zbliżeniu. Pozostawia go na prawie pustej scenie, do minimum ograniczając wszelkie rekwizyty, każe grać ciągle ów wewnętrzny dramat, tak wielki, tak skomplikowany i tak trudny.
Idea spektaklu wydaje się słuszna, zamiar interesujący, dramat znakomity. Co, sprawia więc, że opuszczając warszawski Teatr Współczesny po czterech godzinach, nie czuje się wiele ponad znużenie i rozdrażnienie? Dlaczego wspaniały utwór Słowackiego staje się nudnym i niezbyt dokładnie odkurzonym zabytkiem czasów minionych? Gdzie podziała się romantyczna poezja?
"Jeśli tak wszystko zwiędło, to nie z mojej winy" - pisze Kordian w sztambuchu Laury. Z czyjej winy tak wszystko zwiędło w warszawskim przedstawieniu?
Dramat romantyczny to specyficzna struktura teatralna. Wielowątkowa, wielowarstwowa. Mieszają się tu zdarzenia i plany sceniczne. Łączą na zasadzie skojarzeń, luźno, często bez przyczynowych motywacji. Liczne zmiany miejsca mogą nastręczać niejakie trudności w realizacji teatralnej tych dzieł. Może dla lepszej orientacji widza czy dla większej dokładności, zrezygnowawszy z dekoracji w dosłownym tego słowa znaczeniu, każe Axer recytować na scenie didaskalia. Wprowadza Narratora w postaci Trzeciej Osoby Prologu, która pojawia się przed kolejnymi obrazami i dokładnie je umiejscawia. Nie pomaga to w uwidocznieniu ciągłości myśli dramatu, rozbija jeszcze bardziej i tak przecież niespójny tok zdarzeń. Niepotrzebny jest ów komentarz. "Kordian" to nie dramat miejsca, ani ilustracja pieśni poetyckiej rapsoda, co taki sposób prezentacji sugeruje.
Jest natomiast "Kordian" opowieścią o bohaterze tytułowym. Jest - i według zamysłu Axera miał być na warszawskiej scenie - historią o młodym chłopcu, który toczy sam z sobą wewnętrzną walkę, walkę z niemocą czynu. Którego tragizm wynika z konfrontacji marzeń i wyobrażeń z rzeczywistością.
Tak więc cały świat zewnętrzny powinien być powołany na scenę tylko w celu uwidocznienia tego rozdźwięku. Powinien stanowić opozycję dla wewnętrznego świata Kordiana. Jego osobowość, choć wewnętrznie skłócona, rozdarta, niejednolita, powinna zapanować na scenie. On powinien łączyć poszczególne obrazy, być ich przyczyną i bohaterem.
Tymczasem w przedstawieniu jest zupełnie inaczej. Racje Kordiana i jego wahania, słabość i niepokój - nie docierają do widza. Niewiele z jego wewnętrznej prawdy przekonuje.
Cały pierwszy akt to przecież ekspozycja właśnie wnętrza bohatera. Grający tę rolę młody aktor, Wojciech Wysocki, jest wewnętrznie statyczny i poza deklamacją tekstu nie udaje mu się powiedzieć wiele.
Dwie osoby skutecznie pomagają Kordianowi w tych scenach: Grzegorz i Laura. Henryk Borowski - dobry, stary sługa, który rozpala w chłopcu myśl o walce, budzi patriotyczne dążenia, ukazuje cel w życiu i Maja Komorowska - kobieta-kukła, bezrozumna istota, która wszelką wiarę w sens jakikolwiek niweczy, w ich obecności młody aktor czuje się o wiele lepiej, jak w ogóle w scenach z partnerami, takich, w których jest nie twórcą, a współtwórcą pewnych sytuacji.
Akt II powinien znaleźć swoją kulminację w monologu na Mont Blanc. To nie tylko walka marzeń z myślami o rzeczywistości, lecz bezpośrednia konfrontacja wyobrażeń o świecie z nim samym. Następujące po sobie obrazy - kolejne rozczarowania Kordiana - powinny powodować w planie wewnętrznym narastanie goryczy i bezsiły. Spełnia tę rolę w zasadzie tylko scena w Watykanie, poprzednie nie wnoszą niczego. I w związku z tym sam monolog nie ma całej ogromnej podbudowy treści dwóch poprzednich aktów. Nie ma też przekonywającej siły, brak mu romantycznego patosu. Broni się tu tylko sam tekst. To zbyt mało.
Niestety Wysocki nie ogarnął prawdziwego konfliktu Kordiana. Największa trudność tej roli - dokładne przeprowadzenie dowodu wewnętrznego, który poprowadził bohatera do przemiany, do odnalezienia celu w walce wyzwoleńczej, a potem prezentacja powodów jego klęski - nie zostały tu pokazane. I choć w dalszych scenach (w podziemiach katedry, w komnatach cara) aktor radzi sobie lepiej, jednak całość roli jest wyraźnie zachwiana i nie do końca przemyślana.
Są przecież w tym przedstawieniu sceny dramatycznie gęste, nośne, ciekawe. Ale są to poszczególne, wyjęte z kontekstu obrazy. Urzeka momentami sposób wypowiadania wiersza, ale w całości inscenizacji brak owego romantycznego żaru, liryzmu, poezji. Interesująco poprowadzonych jest wiele ról. Świetny Car Wołłejki, Mefisto Englerta, Prezes Fryźlewicza. Ale w sumie brak temu przedstawieniu bohatera, który by je zdominował, którego los i sprawa stałyby się kluczem do zrozumienia spektaklu.
W wieku XIX długie, trwające kilka godzin przedstawienia, były modne. I dziś bywają lubiane, ale trzeba im czegoś więcej niż tylko kilku momentów wzruszenia, zainteresowania, pobudzenia refleksji. Trzeba by były czymś więcej niż tylko otwarciem starej książki i pięknym odczytaniem kilku jej rozdziałów.