Artykuły

Przygody z Vaterlandem

Ta sztuka ma już swoją historię. Była pierwszym utworem dramatycznym Leona Kruczkowskiego. Napisał ją w latach trzydziestych i wystawił po raz pierwszy w roku 1935 na scenie warszawskiej "Comoedii" u Poredy. Krytyka przyjęła ją niechętnie. Zarzucano jej akcji nieprawdopodobieńsfwo, chociaż oparta była na autentycznym zdarzeniu.

Kruczkowski nie przyjął krytyki, zarzucającej sztuce nieprawdopodobieństwo. Zwrócił natomiast uwagę na głos Karola Irzykowskiego, który potraktował "Bohatera naszych czasów" (taki był pierwotny tytuł sztuki) powabnie, wysuwając jednak pewne zastrzeżenia i propozycje psychologicznego rozbudowania postaci tytułowej. Tak powstała druga wersja, która miała być wystawiona w Krakowie na scenie teatru im. Słowackiego we wrześniu 1939.

Niedługo przed śmiercią Leona Kruczkowskiego odnalazł się zaginiony w czasie wojny tekst. Autor zaczął nad nim pracować po raz trzeci. Pracy tej jednak nie dokończył. Teatry otrzymały więc tekst opracowany tylko częściowo. Powstało pytanie: grać czy nie grać? Odpowiedź na nie mogła dać tylko realizacja sceniczna. Zaryzykował ją Bronisław Dąbrowski w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, jakby moralnie zobowiązany do jej wystawienia, gdyż tam właśnie miała się odbyć owa premiera z roku 1939. Zaryzykował ją Kazimierz Dejmek na scenie Teatru Narodowego w Warszawie. Wydaje się, że w obydwu wypadkach próba sceny wykazała jej żywotność.

Co zabrzmiało w niej najmocniej? Wydaje mi się, że przede wszystkim obserwacje dotyczące charakteru narodowego Niemców, wyśmianie niemieckiego nacjonalizmu, skłonnego szukać pożywki w każdej bujdzie, każdej legendzie i micie, w każdym kłamstwie, przydatnym dla jego szowinistycznych odwetowych celów. To stanowisko reprezentuje w sztuce w najpełniejszym wydaniu nie tyle przywódca SA, hitlerowiec Merkle, ile tępy i ograniczony, ale groźny w swej prymitywnej logice i zmierzający prosto do celu, kapitan Bumuller.

Kruczkowski znał psychikę narodu niemieckiego w sposób niezrównany. To przecież tacy oficerowie, jak Bumuller, niezadowoleni z wyniku przegranej wojny, pozbawieni szans awansu w czasie pokoju, pełni wielkich planów i ambicji, żądni władzy i jej przywilejów, torowali drogę Hitlerowi, przygotowywali wybuch nowej wojny, a dziś oni właśnie domagają się broni atomowej dla Bundeswehry i budują jej tak groźną dla świata potęgę. To oni domagali się aresztowania redaktorów "Spiegla", owych "pismaków", ośmielających się krytykować oficerów. Takim kapitanem Bumullerem w skali NRF jest przecież dowódca Bundeswehry generał Foertsch, który niedawno protestował gwałtownie z powodu wystawienia adaptacji powieści Plieviera o Stalingradzie.

Z tych uwag wynika, że "Przygodę z Vaterlandem" należy grać dzisiaj jako tragikomedię, czy nawet tragifarsę, satyrę wyśmiewającą niemiecki nacjonalizm wszelakiej (nie tylko hitlerowskiej) maści. Nie sądzę, aby należało podkreślać historyczny charakter sztuki, umiejscowić akcję bardzo precyzyjnie w roku 1932. Przeciwnie: nie wykluczam możliwości zmian w tekście, które pozwoliłyby umieścić akcję w roku 1962. W każdym razie "Przygoda z Vaterlandem" nie może być traktowana jako reportaż sceniczny, relacja o pewnym zdarzeniu z kroniki policyjnej. Musi mieć charakter metaforyczny, nośność problemu. Jej sensacyjna akcja jest tylko pretekstem dla ujawnienia spraw znacznie poważniejszych i głębszych od oszustwa Karola Hummla i jego wykrycia. Sztuka napisana jest zresztą w konwencji, wywodzącej się z niemieckiego ekspresjonizmu i przypomina pod niejednym względem "Kapitana z Koepenick" Zuckmayera, "Wyzwolenie Wotana" Tollera, czy "Karierę Artura Ui" Brechta.

A więc nie pogłębienie psychologiczne, które doradzał Kruczkowskiemu Irzykowski, lecz nadanie sztuce charakteru metaforycznego, uczynienie z niej przypowieści o niemieckim nacjonalizmie - oto właściwa droga dla jej inscenizatorów.

Twórcy obydwu przedstawień "Przygody z Vaterlandem" zrozumieli w zasadzie trafnie charakter i styl sztuki. Poszli w kierunku groteski, traktując sprawę Hummla dość umownie, kładąc nacisk na głębszą problematykę sztuki, choć obaj pozostawili pewne sceny psychologiczno-obyczajowe, które można było śmiało usunąć (rozmowa z dawną kochanką, rozmowa ze służącą Daubmannów, która kochała się przed laty w "paniczu"). Jej realizację krakowską uważam jednak za lepszą, ponieważ Dąbrowskiemu udało się precyzyjniej zaadresować sztukę do Niemców i spraw niemieckich. Dopomógł mu w tym walnie scenograf Andrzej Cybulski; zaprojektował bardzo zabawne, bardzo niemieckie dekoracje, łącznie z kotarami, meblami i krasnoludkiem w ogrodzie. Jest to w jego ujęciu groteska, ale bardzo konkretna, realistyczna, oparta mocno na przedmiotach dobrze znanych i wymownych. Brzydota tych wnętrz staje się chwilami aż piękna. Krakowskie przedstawienie jest też lepsze aktorsko, szczególnie jeśli mowa o postaciach głównych bohaterów sztuki: starych Daubmannów i ich rzekomego syna. Helena Chaniecka zagrała prawdziwą niemiecką Mutter, kochającą, sentymentalną i ograniczoną, posłuszną we wszystkim swemu mężowi. Właściwie nie mogła nosić innego imienia, niż Berta. Była tragikomiczna, miała kilka scen bardzo śmiesznych, ale też kilka prawdziwie wzruszających. Była pełnokrwistym człowiekiem, a nie marionetką. Z tym większym uznaniem trzeba mówić o jej pracy, że tekst nie dawał tu przecież zbyt wielkich możliwości. Eugeniusz Fulde z siwą czuprynką, przystrzyżoną a la Hindenburg, wyglądał, jak prawdziwy niemiecki Burger. Tak potrafią grać mieszczan już chyba tylko w Krakowie, pamiętającym jeszcze czasy c. k. radców. Marian Cebulski zagrał niebieskiego ptaszka, małego oszusta, który właściwie przez cały czas nie wierzy w głębi serca, by mu się powiodła ta koepenikiada. Dopiero w scenie końcowej, kiedy został już zdemaskowany, ale zaczyna rozumieć, że są tu w grze sprawy ważniejsze i poważniejsze, niż zwykły szwindel, wznosi się na wyżyny patosu historii i z małego oszusta przekształca się w wielkiego łajdaka. Tam gdzie kończy się przygoda Karola Hummla zaczyna się kariera Artura Ui.

Wadą krakowskiego przedstawienia było zbyt wolne tempo. Dejmek zagrał "Przygodę z Yaterlandem" niezwykle szybko, ale może właśnie już za szybko (szczególnie w pierwszej części). Poza tym przedstawienie warszawskie rozgrywało się w jakiejś dziwnej próżni, w abstrakcji. Nie było tu niemieckiego miasteczka Endingen w Badenii, tak wyraźnie wyczuwalnego w spektaklu krakowskim. Aktorzy przedstawienia nie byli też wcale Niemcami, tylko ich udawali; byli ich makietami. I nie pomogły tu nawet tyrolskie spodenki Henryka Szletyńskiego. Nikt nie mógł ani przez chwilę zapomnieć, że na scenie stoi były prezes SPATiF-u przedziwnie przebrany. Efekt komiczny, tylko, nie z tej opery. Jedynie Jan Ciecierski w roli kapitana Bumullera zagrał postać przypominającą w przybliżeniu niemieckiego oficera. Zagrał ostro, groteskowo, nawet chwilami farsowo, w konwencji narzuconej przez reżysera, ale wykonał swe zadania aktorskie tak interesująco, że wierzyło się w możliwość istnienia i takiej postaci.

"Przygoda z Vaterlandem" zaczęła swój żywot sceniczny. Zawiera różne możliwości i różne propozycje. Ostatnie słowo nie zostało na pewno jeszcze powiedziane, zarówno jeśli chodzi o opracowanie tekstu, jak i jego interpretację.

Data publikacji artykułu nieznana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji