Artykuły

ANTY-NIEBOSKA

I

Najlepszy polski dramat o rewolucji napisał hrabia. Hrabia, który miał tęgiego stracha. Ale ten hrabia nie bał się po prostu przewrotu społecznego i widma własnej głowy spadającej spod gilotyny. Hrabia Zygmunt Krasiński, Mąż, Hrabia Henryk i Orcio w jednej osobie, bał się nie noża, ale historii. Napisał nie paszkwil na rewolucję, ale sztukę, która tkwi, i będzie mocno tkwiła, w polskim teatrze. Pisał przeciwko Szekspirowi, którego bóstwem była historia. Zapatrywał się na Schillera, u którego widział swoją ostatnią deskę ratunku, ów "palec Boży" ingerujący w ludzkie dzieje. Jednocześnie władował w swoją "Nieboską komedię" tyle szaleństwa, tyle głupoty i goryczy, że wielki niemiecki buntownik wydawać się może przy nim spokojny, a nawet naiwny. Był przy tym przecież, w porównaniu z Schillerem, poetą miernym, niemal grafomanem, który najlepiej wypowiadał się w prozie. Miał cudowny talent, pisując w wieku nastolatka powieści historyczne i wydając je (w wieku lat siedemnastu mógł był być członkiem Związku Literatów). 21-letni autor "Nieboskiej" roztrwonił później nieprzebrane zasoby pisarskiej inwencji w tysiącach listów, o których nawet ich najwytrwalszy odbiorca - ojciec, generał Wincenty - pisał, że: "dysertacjów ma dosyć w książkach". Ale cóż, napisał "Nieboską", a bez tego dramatu nie ma pełnej polskiej tragedii romantycznej, nie ma części tradycji dramaturgicznej naszego przedziwnego teatru, który musi budować sobie styl i repertuar narodowy na sztukach pisanych poza sceną. Na sztukach nie skonfrontowanych z robotą teatralną, nigdy za życia ich autorów nie wystawianych. Tak było ciągle, od Mickiewicza po Witkacego.

W okresie, kiedy tworzył czy też dopiero przygotowywał się do stworzenia "Nieboskiej", pisał Krasiński: "Teatr się zaczął; Jacky chodzi, ja nie. Całą tragiczną scenerię mam w głowie, a tragedię w sercu". Tak było naprawdę. Doświadczenia z wielokrotnie oglądanych włoskich oper, z melodramatów i tragedii w teatrze francuskim czy austriackim, na nic się tu nie zdały. Krasiński pisze jak prawdziwy romantyk - dla nieokreślonej sceny. Ale nie pisze poematu, jak Byron. Pisze scenariusz. Jego scenopis zawiera kilkanaście zmian miejsca akcji. Od sypialni, poprzez kościół i dom wariatów po Okopy Św. Trójcy. Dominują ciemne wnętrza, potem epickie obrazy orgii, walki, zniszczenia, strzelaniny, egzekucji, śmierci. To schillerowski "Obóz Wallensteina" i "Macbeth", ale taki, jakim pokazał go na filmie Kurosawa. Nie o to jednak przede wszystkim chodzi. Konstrukcja tego, zdawałoby się niespójnego, romantycznego dramatu jest przeraźliwie konsekwentnie zawikłana i odnajduje swoje pełne formalne uzasadnienie, choć dopiero po wielu latach. Jej pierwsza część, to monolog wewnętrzny, pozornie rozpisany na głosy, najbardziej uderzający niesamowitym autobiografizmem. Mąż, późniejszy Hrabia Henryk, nie narrator, nie demiurg, nie Twórca, ale podmiot tego monologu rozpada się na dwie i na trzy postacie. Jest ojcem, jest synem. Odgrywa żałosną komedię małżeństwa i sadystyczną scenę zamęczenia doprowadzonej do obłędu żony. A jednocześnie on sam - Zygmunt Krasiński - jest Orciem, dzieckiem chorym i cudownym zarazem. Skazanym na to, żeby być poetą: "Czemu, o dziecię, nie hasasz na kijku, nie bawisz się lalką, much nie mordujesz, nie wbijasz na pal motyli, nie tarzasz się po trawnikach, nie kradniesz łakoci, nie oblewasz łzami wszystkich liter od A do Z? - Królu much i motyli, przyjacielu poliszynela, czarcie maleńki, czemuś tak podobny do aniołka?". Przemiana postaci w postać, Gustawa w Konrada, tak jak przemiana Męża w Hrabiego Henryka, jest i w "Dziadach". Ale tylko w "Nieboskiej" Henrykowi towarzyszy Orcio, druga strona, inna część tego samego bohatera, który ukazany jest poprzez stałą retrospekcję, jako dorosły człowiek i dziecko. Jako wahający się buntownik i chory, przedwcześnie dojrzały poeta.

W trzeciej części "Nieboskiej" kameralny sadyzm zamienia się w rozpasane okrucieństwo tłumu. To już nie chory hrabia spowiada się ze swego szaleństwa, to już sam markiz de Sade odgrywa w domu wariatów sztukę o rewolucji. Ani Krasiński, ani Słowacki nie czytał pamiętników strasznego markiza, ale obu tak samo fascynował obłęd i okrucieństwo. Krasiński pokazuje rewolucję poprzez śmierć i orgię, a swemu sadystycznemu alter ego pozostawia na końcu jedynie szczytową decyzję słabości ostatecznej, najwyższego masochistycznego okrucieństwa wobec siebie, wobec własnego ciała rozbitego na szczątki w samobójczym skoku. Samobójstwo Hrabiego Henryka nie jest aktem bohaterstwa, ale wynikiem konsekwentnie zrealizowanej decyzji. Buntownik podejmujący walkę z historią skazuje siebie najpierw na samotność, a potem na śmierć.

Ale w "Nieboskiej" jest jeszcze Pankracy. Wódz rewolucji i jego zły duch Leonard, mistrz czarnych mszy i rewolucyjnych orgii. Pankracy reprezentuje historię, ale przegrywa, tak samo jak Henryk. Ponosi klęskę tknięty schillerowskim "palcem Bożym" w ostatniej scenie. W intencji Krasińskiego etyka zwycięża ostatecznie historię. W teatrze jednak jest ta boska interwencja tylko jeszcze jednym "deo ex machina". Odautorską kropką nad i rozbijającą dramat, komentarzem, któremu brak siły.

Tu kończy się wielkość "Nieboskiej". Zaczynają się niekonsekwencje. Jest ich dużo. Za dużo. Napuszona retoryka Henryka w dyskusji z Pankracym. Antysemityzm upostaciowany w Przechrztach. Diabły i anioły. Zła poezja i złe personifikacje w "guście epoki": "cień miłośnicy umarłej wczoraj, odświeżony we mgle i ubrany w kwiaty, dziewica, kochanka poety". Hrabia Henryk raz po raz okazuje się kabotynem. Tego nie można już dzisiaj grać serio.

II

Pierwszy Mickiewicz próbował znaleźć w paryskich prelekcjach teatralny kształt "Nieboskiej", genialnie proponując z jednej strony rodzaj jakiegoś quasifilmu (przesuwająca się panorama), a z drugiej - skrajny subiektywizm monodramu recytowanego przez samego autora. Później Leon Schiller znalazł w niej materiał na wspaniały teatr ekspresjonistyczny. Odczytywał ją na nowo i Korzeniewski, i Kreczmar, ale inscenizacja Swinarskiego będzie się liczyć w sposób zupełnie szczególny.

Ta "Nieboska" rozgrywa się w polskim barokowym kościele. Kościół zamieniony jest w teatr przez dwie stale grające i stale zmieniające scenerię kurtynki. Jedna - biała - rozsuwa się na boki, druga, w głębi - opada z góry, na niej wymalowana jest scena Sądu Ostatecznego. W bocznych drzwiczkach, u szczytu ramy prosceniowej ukazuje się co chwila anioł z ognistym mieczem, który zapala i gasi, jak latarkę. Po scenie hasa diabeł z ogonem i rogami. I przesuwa się widmo dziewicy, kochanki poety, która wygląda jak dziwka. Obie pierwsze części rozgrywane są na błyskawicznych cięciach i zmianach miejsca. Ślub, poczęcie, chrzest. Pojawia się Orcio. Pierwszy teatralny Orcio grany przez Annę Polony nie tylko jako aniołek i czart, ale także jako epileptyk. Do romantycznej tragedii wkrada się rozkładający ją niesmak i okrucieństwo. Scena w domu wariatów z doskonałą Ewą Lassek w roli Żony. Przewalający się po scenie furiaci i łażący z utkwionym tępo w widownię wzrokiem imbecyle okazują się o wiele groźniejsi niż diabły. Odtąd reżyserem będzie markiz de Sade, który jednak tym różni się od swego pierwowzoru, że lepiej zna historię.

Hrabia Henryk do końca pozostanie tragicznym kabotynem i skoczy w zakończeniu sztuki nie z Okopów w przepaść, ale z kościelnej ambony na kupę gratów. Wędrówka Henryka po obozie rewolucjonistów to już czysta groteska. "Tak sobie przestraszony hrabia wyobrażał rewolucję". Straszni, ale rzeczowi i spokojni robociarze popluwając w garście wyciągają piłę i odcinają głowę arystokraty. Orgia staruchów pod wodzą Leonarda ze zdeklasowanymi arystokratkami, o których Henryk mówi: "dawne anioły moje". Nawet demoniczny chór Przechrztów został tu ośmieszony przez Swinarskiego razem z całym złym romantycznym sztafażem i zamieniony w diabełki z operetki.

Pankracy wygląda jak Rasputin z filmu, ale jednocześnie zjawia się we wstrząsającej scenie inscenizowanego prologu chlapiąc z mszalnego kielicha krew na biały ekran i powtarzając cud z chustą świętej Weroniki. I świetna jest też jego rozmowa z Henrykiem. Henryk wywodzi na najwyższych tonach swoją apoteozę arystokracji, a przekorny reżyser ustawia mu w tym momencie za plecami pokornie czekającego z tacą lokaja. Kulminacyjny punkt i jednocześnie pęknięty balon. Pusta tyrada rozwiewa się w pustkę. I wreszcie Okopy Świętej Trójcy. To już scena jak z Witkacego. Rozczochrani arystokraci siedzą na kupie pierzyn i dogryzają resztki sucharów, a przed nimi miota się Hrabia Henryk ze złotą szablą.

Pankracy woła: "Galilaee vicisti!" i umiera na serce. Zza kulis wychodzą maszyniści, wynoszą trupy, rozbierają dekoracje, zamiatają scenę. Tak właśnie kończą się prawie wszystkie sztuki Witkacego. "Nieboska" grana w roku 1965 jest okrutną tragifarsą. Jest katastroficzną tragedią absurdu i śmieszności, apoteozą i klęską indywidualnego buntu, do której wbrew i zarazem zgodnie z zamierzeniem Krasińskiego epilog dopisuje ciągle historia. I tylko chyba tak można ją widzieć w prawdziwie współczesnym teatrze.

Data publikacji artykułu nieznana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji