Artykuły

Wieczny wędrowiec

Choć pan Andrzej uważa się przede wszystkim za aktora teatralnego, to jednak popularność przyniosły mu film i telewizja - w poczcie aktorów Krakowa ANDRZEJ GRABOWSKI.

Rodzinna Alwernia, w której się urodził, liczyła wówczas nie więcej niż 600 mieszkańców. Życie koncentrowało się wokół rynku. Dla trzech braci, oprócz nauki, były jeszcze dwa zajęcia: teatr amatorski i służenie do mszy w klasztorze oo. Bernardynów. Teatr prowadził ojciec, reżyserował w nim, grał i wciągnął do grania synów. - Zawsze bardzo podobało mi się ceremonia mszy, więc przemyśliwałem, czy by przypadkiem nie zostać księdzem. Oczywiście wyłącznie bernardynem. Jednak ojciec zaraził nas teatrem, no i obaj z Mikałajem poszliśmy w aktory. Ksiądz i aktor mają ze sobą dużo wspólnego - mówi Andrzej Grabowski, popularny artysta, związany na stałe z Teatrem im. J. Słowackiego.

Wszystko zaczęło się od występów w jasełkach. - Zawsze grałem świętych, aniołki - diabeł mi się nie przydarzył. Może dlatego, że, paradoksalnie, bliżej mi do diabla niż do anioła.

Krakowską szkołę teatralną rozpoczął mając zaledwie 17 lat. Wcześniej studiował w niej już brat Mikołaj, więc poszedł za nim. - W życiu nic nie spadło mi z nieba. Na wszystko musiałem ciężko pracować, krok po kroku. Począwszy od szkoły po dzień dzisiejszy. Nie szedłem po samych różach, ciernie też się zdarzały. I rok musiałem powtarzać, wylano mnie, bo miałem dwie dwóje. Z akademika też mnie wyrzucono za różne młodzieńcze ekscesy. Byłem młody, urwałem się spod bernardyńskiej i rodzinnej opieki, począłem wolność, więc co: hulaj dusza, piekła nie ma. Z czasem wziąłem się w karby i skończyłem szkołę na samych piątkach.. A uczyli mnie m.in. Jarocki, Goliński, więc żartów nie było. Zaraz potem dostałem angaż do Teatru im. J. Słowackiego.

Tam jednak nie wiodło się aktorowi zbyt dobrze, gdyż, jak twierdzi, dublował się z Jerzym Kryszakiem, który grał wszystkie "jego" role. Spakował więc manatki i pognał do teatru tarnowskiego. Grał sporo ważnych ról, ale i takie, których nigdy zagrać nie powinien. Wtedy też dostał pierwsze wyróżnienie - Nagrodę Młodych SPATiF-u, której mu zresztą nigdy nie wręczono. Chwilowy konflikt z dyrektorem tarnowskiej sceny spowodował powrót aktora do "Słowaka". Zamieszkał w słynnej z nocnego życia towarzyskiego dziupelce - teatralnym mieszkaniu przy placu św. Ducha. - Bytem młody; brałem z życia całymi garściami, nie zawsze to, co najlepsze. Kilku moich przyjaciół, niestety, marnie skończyło. Z wiekiem człowiek jednak mądrzeje i traci siły do wiecznego balansowania. A jak dochodzi odpowiedzialność za rodzinę, dzieci, potem pierwsze sukcesy, wówczas zaczyna się trzeźwieć.

Kiedy brata pana Andrzeja, Mikołaja Grabowskiego, wyrzucono z dyrekcji Teatru im. J. Słowackiego, założyli wraz z żonami teatr rodzinny, w którym grali też Jan Peszek, Jan Frycz, Jerzy Goliński. To tam powstały słynne Schaefferowskie przedstawienia, z którymi zjeździli Polskę i kawał świata. - Tak naprawdę poczułem, co to sukces od mojego monodramu, czyli "Audiencji V". Pojechałem z nim na festiwal do Filadelfii i do Nowego Jorku. Grałem po angielsku dla ameiykańskiej publiczności. Z kolei "Opisem obyczajów" zgarnęliśmy niemal wszystkie możliwe nagrody. Wtedy poczułem popularność, zacząłem dobrze zarabiać, budować dom. No i nadszedł czas statkowania się. Wiem, że niektórzy mówili: rodzinka sprytnie zarabia kasę chałturami. A ja wtedy odpowiadałem: Zrób najpierw taki spektakl jak "Opis obyczajów", sprzedaj bilety dla tysiąca widzów, a potem mów o chałturze i wytykaj zarobki. Zarabialiśmy niemało, ale też harowaliśmy za dziesięciu. W Radomiu, w Nowym Jorku graliśmy nie dzięki układom, ale dlatego, że ludzie nas tam chcieli. Etykieta: aktor komediowy, i farsowy, która przylgnęła do Andrzeja nieco go irytuje. Jak sam ; twierdzi, nigdy w tym kierunku Go nie ciągnęło, a i w życiu prywatnym nie jest takim wesołkiem, za jakiego uważa go publiczność. - Lata pracy w specyficznym teatrze Mikołaja, moje kabaretowe występy, zrobiły swoje. Grałem też jednak wiele dramatycznych ról z Gruszczyńskim w telewizyjnej realizacji "Snu srebrnego Salomei" czy Lebiadkinem w "Sprawie Stawrogina" na czele. Będąc przez krótki czas w "Starym", zagrałem Jaśka w "Weselu", za którego dostałem nagrodę aktorską, obok Gustawa Holoubka, na festiwalu w Opola. Ten Jasiek był chyba gwoździem do trumny, bo niebawem po nagrodzie, wskutek zakulisowych rozgrywek, zostałem zwolniony z teatru. Nie chcę do tego wracać, ponieważ zespół "Starego" nadal uważam za wspaniały. Teraz jestem w Teatrze im. .J. Słowackiego, gram tytułową rolę w "Chorym z urojenia" i mam mnóstwo pracy poza sceną.

Choć pan Andrzej uważa się przede wszystkim za aktora teatralnego, to jednak popularność przyniosły mu film i telewizja. - Dobre rozdania miałem raczej w filmach zagranicznych, m.in. w "Bożych skrawkach" Bogajewicza, gdzie zagrałem, obok Willema. Defbe, bardzo ważną dla mnie postać. Także praca z Izą Cywińską w "Bożej podszewce" stanowiła istotny moment w mojej karierze.

- Po tym filmie często pisano, że zagrał Pan samego siebie. - Nie wiem, dlaczego, przecież prywatnie nie jestem ograniczonym typkiem, któremu tylko baby w głowie. - Może dlatego, że stworzył Pan jednak pewien określony typ bohatera: plebejusza, swojskiego równiachy, który nie stroni od kieliszka?

- To jest jedna strona medalu. Takim bywam w niektórych "rodzinnych" przedstawieniach, w kabarecie, w "Kiepskich". Takim mnie publiczność chce zapamiętywać, czasem wręcz utożsamia mnie z podobnymi postaciami. Jest też inny Andrzej Grabowski, jak choćby z "PitBulla", ostatniego filmu, w którym zagrałem policjanta o zupełnie innym wizerunku. O tym, jak ludzie utożsamiają mnie z rolą niech świadczy fakt, że po krakowskim pokazie tego filmu jeden z widzów spytał mnie: Kim pan właściwie jest - policjantem czy aktorem. To są permanentne sytuacje. Szczególnie dają mi się we znaki, odkąd gram Ferdka Kiepskiego. "Cześć, Ferdek", "Podaj browar, Kiepski" - niejeden raz słyszałem takie teksty na ulicy. Kiedyś wkurzało mnie to potwornie. Siedzę w restauracji, jem obiad, a tu oblega mnie jakaś wycieczka i komentują każdy mój ruch: Kiepski je fasolkę, teraz przełyka, kiedy skończy. Stali i wpatrywali się w mój talerz. W takich sytuacjach czasami nie wytrzymuję i wybucham. A ludzie wtedy są zdziwieni: Zwariował, o co mu chodzi, przecież jest Ferdkiem. Teraz staram się "odkiepszczyć" dlatego zagrałem w "PitBullu", na emisję czeka film "Dublerzy", przyjąłem rolę w "Złotopolskich", gdzie mam szansę pokazać inną aktorską twarz: wrażliwego, ciepłego człowieka, żyjącego nostalgią i sentymentami. Na razie mój serialowy Andrzej jest jak kryształ, trochę mnie to drażni, więc sądzę, że niebawem na tym krysztale pojawią się pierwsze rysy.

- Czy w tej postaci jest jakaś prawda o Panu? - Najtrudniej mówić o sobie, ale uważam, ze mam w sobie sporo wrażliwości, szczerości i bezinteresowności. Sądzę, że udowodniłem to również innymi rolami, które gram, dzięki temu.

że na życie zarabiam. Wiem - "Kiepscy" to nie jest ambitna rozrywka, ale ten serial bywa też niesprawiedliwie oceniany. Oprócz nagromadzenia i spiętrzenia głupoty ma swoje drugie dno. Trzeba tylko chcieć je zobaczyć. A poza tym, aktorstwo traktuję jak zawód, a nie jak hobby.- Z aktorstwa muszę żyć i utrzymać rodzinę. Czasami mam dość Ferdka, moich telewizyjnych kabaretów. Wiem jednak, że publiczność takiego mnie chce oglądać. Istnieją też towarzyskie zobowiązania. Wielokroć nie potrafię odmówić występów ludziom,

którzy kiedyś, w trudnych czasach, podali mi rękę. To nie jest takie proste powiedzieć: "Żegnam" i zostawić kilkanaście osób bez pracy. Popularność na pstrym koniu jedzie. Nie wiem, czy za dwa lata telefon z propozycjami będzie jeszcze dzwonił. Ten zawód wymaga elastyczności, on znormalniał, bo skończyła się jego narodowowyzwoleńcza misja.. Wiele w życiu, doświadczyłem i wiem, że nie należy zbytnio chojrakować ani wobec ludzi, ani wobec życia, bo ono bywa nieprzewidywalne.

Pan Andrzej ceni swoją popularność, której efektem są szczególne wyróżnienia: zasłużony dla powiatu chrzanowskiego, a niebawem czeka go ponoć honorowe obywatelstwo Alwerni. .- Jesieni człowiekiem sentymentalnym i często wracam wspomnieniami do dzieciństwa. Nigdy nie wstydziłem się mojego miasta, mówię o nim wszędzie, grałem też nasze spektakle w tamtejszej remizie strażackiej.

Oprócz ról, nagród i popularności pan Andrzej dorobił się dwóch córek: Zuzia studiuje w warszawskiej Akademii Teatralnej, a młodsza, Kasia, być może też pójdzie w ślady ojca. - W wolnych chwilach najczęściej sięgam po książkę i wciąż sobie obiecuję, że nadrobię zaległości w lekturach. Czasami podumam nad szklaneczką whisky albo wsiadam na motor i gnam przed siebie. Życie towarzyskie prowadzę oszczędnie, bo mój zawód wymaga ciągłej obecności wśród ludzi. To wystarczy. Nie bywam też na krakowskich salonach, bo nie przepadam za tym i nie czuję, się ich pupilkiem. To krakowskie, kawiarniane narzekanie, ciągle życie przeszłością jest trochę męczące. Czasami brakuje mi powietrza. A ja lubię świeże wiatry. Może dlatego wiecznie gnam i wędruję?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji