Głód jako śmiertelna choroba
"Samobójca" w reż. Grigorija Lifanowa w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Marta Kaźmierska w Gazecie Wyborczej - Poznań.
Czy egzystencjalne rozterki kryją w sobie potencjał komediowego widowiska? Premiera "Samobójcy" w Teatrze Polskim pokazuje, że tak. Gorzej, gdy po serii udanych scen i naprawdę śmiesznych gagów w głowie kołacze się myśl: ale w jakiej sprawie?...
Sztuka Nikołaja Erdmana powstawała w latach 1926-30 i mniej więcej w tym samym czasie umieścił swoich scenicznych bohaterów rosyjski reżyser Grigorij Lifanow.
W jego "Samobójcy" w centralnym punkcie nad sceną jarzy się intensywnym światłem czerwona gwiazda - symbol niepozostawiający widzowi złudzeń co do miejsca i czasu wydarzeń. W tle błyskają neony, oświetlające architektoniczne pomniki modernistycznej rzeczywistości.
W takim świecie budzi się pewnej nocy tytułowy samobójca - Siemion Siemionowicz Podsiekalnikow (Piotr B. Dąbrowski). Spokoju nie daje mu nagła chęć... zjedzenia pasztetu. Z przyziemną misją wysyła do kuchni półprzytomną żonę - Maszę (znakomita Ewa Szumska). Ale - jak to zwykle bywa w świecie napędzanym falami głodu i nasycenia - po chwili od lodówki przechodzimy wraz z bohaterami do bardziej ogólnych rozważań - o społecznym spętaniu jednostki. O tym, że życie nas czasem przytłacza i przerasta.
Podsiekalnikow jest bezrobotny. Utrzymująca go Masza w duecie z teściową (Teresa Kwiatkowska, zdecydowanie najjaśniejszy aktorski punkt "Samobójcy") starają się "głowie rodziny" tę trudną dla niego sytuację jakoś "osłodzić" (m.in. przy pomocy największych porcji jedzenia).
Fala niepowodzeń w dochodzeniu do własnej niezależności skłania tytułowego bohatera do podjęcia decyzji o samobójstwie. Gdzieś po drodze Podsiekalnikow nieudolnie uczy się jeszcze gry na trąbie (helikonie). Niczym gwiazda nad sceną - przyświeca mu jeszcze nadzieja, że spełni się jako muzyk, zarobi fortunę, zapewni rodzinie godny byt, a sobie - wymarzoną rolę "mężczyzny".
Scena zmagania się z instrumentem to prawdziwy aktorski majstersztyk tria Kwiatkowska - Szumska - Dąbrowski. Śmieszy do łez. Śmiech miesza się z grozą, gdy załamanemu zięciowi teściowa próbuje opowiadać "dowcipy". Razem z nim słuchamy więc o mopsie, którego pożarli żywcem jacyś Niemcy, o głodnym tureckim jeńcu, który nie znał słowa po rosyjsku, więc nie mógł poprosić o jedzenie i o żydzie, przytrzaśniętym drzwiami.
To tyle w temacie olśnień. Z większą częścią "Samobójcy" mam jednak kłopot.
Trudno było nie ulec urokowi pomysłowej scenografii (co skrywa tajemniczy szyb windy i kogo jeszcze nogi poniosą do wychodka na piętrze - zastanawiałam się podświadomie przez sporą część spektaklu). Na sobotniej premierze aktorzy świetnie bawili się swoimi postaciami, niektórzy bardzo przekonująco: Teresa Kwiatkowska i Ewa Szumska są osadzone w swoich rolach od a do z.
Ale sens tej całej zabawy gdzieś się jednak w tym trzygodzinnym przedstawieniu rozmył. I podczas stypy poprzedzającej desperacki akt Podsiekalnikowa, a potem także w trakcie pogrzebu, który okazał się farsą, trudno było już nie zerknąć na zegarek.
Szkoda, bo przecież Lifanow próbuje nam w Teatrze Polskim opowiedzieć o rzeczach najważniejszych - zarówno dziś, jak i sto lat temu.