Artykuły

Sezon Kolorowych Chmur

Niebieskie niebo nad Gdańskiem poczęło zwijać się w wielki rulon, gwiazdy okazały się teatralnymi żarówkami pomalowanymi klejową farbą na zielono. Zaczęto zmieniać dekorację. Skończył się Sezon Kolorowych Chmur, napis zdjęto, a maszyniści zaczęli spuszczać inne niebo - "Sezon Kolorowych Chmur" to jeden z ostatnich, niepublikowanych tekstów Tadeusza Skutnika, recenzenta, wieloletniego publicysty "Dziennika Bałtyckiego", oddany do druku krótko przed śmiercią.

Niebieskie niebo nad Gdańskiem poczęło zwijać się w wielki rulon, gwiazdy okazały się teatralnymi żarówkami pomalowanymi klejową farbą na zielono. Zaczęto zmieniać dekorację. Skończył się Sezon Kolorowych Chmur, napis zdjęto, a maszyniści zaczęli spuszczać inne niebo.

A zresztą co pisać, jeśli tych ludzi spotkacie. Zaczepcie więc ich kiedyś na ulicy, sami zapytajcie. Zatrzymani, rozejrzą się po niebie, nastawią parasole i zaczną Wam opowiadać o Sezonie Kolorowych Chmur.

Oto właśnie jeden z nich zatrzymał się na placyku w Sopocie, rozpostarł parasol i ciepło rzekł: - Do widzenia. I znikł.

***

Tak się zakończył w roku 1963 multimedialny "Sezon Kolorowych Chmur" Jerzego Afanasjewa i kilku dziesiątków mniejszych lub większych afanasjewoidów. Zakończył się wydaniem w 1968 r. albumu (to trzeba przepisać) "Afanasjew z Sopotu. Sezon Kolorowych Chmur. Z życia gdańskich teatrzyków 1954-1964".

Wtedy, bagatela, dziesięć lat minęło, a dziś już prawie pół wieku! Afanasjewoidów przewinęło się przez anasjewoidalne sceny - "Bim-Bom", Teatrzyk Rąk "Co to" i Cyrk Rodziny Afanasjeff - coś dwa razy tyle. A fotoreporterzy, a muzycy, a technicy, a scenografowie a sezon trwa, sezon - strzał w dziesiątkę. Nie tylko swoim tytułem, o czym zresztą się przekonacie słuchając dzień po dniu w Radiu Gdańsk jak to biegło, jak to szło, jak się młodzież, gdy trochę popuściły stalinowskie mrozy, ruszyła z pierwszymi lodami. Nawet pod prąd.

W jednym nie ma zgody z Jurkiem. [Jerzy to dla mnie brzmi zbyt dynastycznie.] "Po co pisać, jeśli tych ludzi spotkacie". Otóż - wielu z nich już nie spotkamy, chyba że ponad sferą chmur. Miejsce spotkania - placyk w Sopocie - też przypomina bodaj dziurawy sweter, choć pewnie tylko okresowo. Nie spotkamy więc samego Autora. Nie dociągnął sześćdziesiątki, chociaż ją napoczął (urodził się 11 września 1932 r.): czy my niniejszą prezentacją SKCh aby zdążymy przed tą datą - byłoby to piękne homagium pamięci Jurka i nie tylko Jurka.

A jeśli nie zdążymy, to może chociaż do 26 września, bo właśnie wtedy w 1991 odszedł, zabierając przed sobą jednego z przyjaciół i ofiarowując mu honorowe miejsce na wstępie: Piotra Potworowskiego (zmarł w kwietniu 1962 r.). Od tego czasu uzbierałby się niezły kondukt umarlaków. Rzućmy na nich okiem.

Nie będę tu wykonywał ścisłego rejestru, nie po to przecież idzie się w kondukcie aby liczyć obecnych. Popatrzmy jednak, jak ta generacja w męskiej połowie została wykoszona przez śmierć. Tragicznie - zabawny duet Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela. Każdy w innym miejscu, w inny sposób i czasie. Zabawna i zarazem bezwzględna dla siebie w trójmiejskich czasach. Chodząca swego czasu ich śladami po Gdańsku i Sopocie nasza koleżanka, Gabrysia Pewińska mogłaby coś powiedzieć o tym

Czasami uchylała rąbka tajemnicy. Chociażby tak: "Tryb życia naszych sąsiadów z góry nie wszystkich zachwycał - wspomina Joanna Posmyk, która do dziś mieszka na parterze przy Andersa 11. - Choć oni nadrabiali urokiem osobistym. Starszych lokatorów denerwowały czasem ciągłe imprezy, gorszyły dziewczyny, które bywały tam na okrągło, nocne biesiady, poranne powroty po skrzypiących schodach... Świat dawnych mieszkańców naszego domu pozostał we mnie do dziś. Te schody wciąż skrzypią od ich kroków".

Samemu tylko temu duetowi można by poświęcić grubą księgę! A gdzie są inni? Gdzie imiennik Zbigniewa, działacz Andrzej? Gdzie Józef Zawadzki, muzyk, któremu wielu zazdrościło "pięknych dziewczyn o egipskich oczach", a Januszowi Hajdunowi, że przeżył innych muzyków i jest autorem (do słów Jurka) superprzeboju "Niech no tylko zakwitną jabłonie".

Nie znajduję wśród żywych ani Romka Frejera od Teatrzyku Rąk "Co to", ani całej gwardii plastyków, takich jak Juliusz Studnicki, Konstanty Gorbatowski, Stefan Listowski, Jerzy Zabłocki, Jacek Żuławski. Nieobecni są rzeźbiarze: Franciszek Duszeńko, Adam Haupt i Alfred Wiśniewski, chociaż ci długo się opierali. Wśród fotoreporterów najbardziej widoczny jest brak Zbigniewa Kosycarza; podobnie jego żony Ludmiły

Co dziwniejsze - w tej steranej życiem generacji jeszcze się telepią po tej stronie życia tacy numeranci, jak Edward Pałłasz, Tadeusz Chyła, Jacek Fedorowicz, Józef Fukś, Stefan Figlarowicz, oczywiście Ryszard Ronczewski; dowody ich żywotności mam niemal co tydzień.

Co jeszcze dziwniejsze - kostucha prawie nie tknęła płci żeńskiej. I mają się całkiem nieźle pięknolice, od Aliny Ronczewskiej-Afanasjew poczynając. A jest ich mnóstwo w księdze - monografii; już od obwoluty, skąd wita nas napomknięta "piękna dziewczyna o egipskich oczach", którą okazała się Anna Rytel; sprzątnął ją sprzed nosa naszemu koledze Zbyszkowi Jujce i uprowadził do Warszawy Jacek Fedorowicz, gdzie zresztą żyją przykładnie po dziś dzień.

Zbyszek trochę popłakał, widząc jednak, że Hanka chętniej widzi zaloty Fedorowicza - odpuścił. - A bierz ty sobie Hankę - rzekł - udławisz się "Dzienniczkiem". I niedługo tak się stało. Tamci w Warszawie żyją przykładnie, a ten tu nam "Dzienniczek" tydzień w tydzień przykładnie smaruje. Dwa i pół tysiąca kawałków wysmarował (jeśli dokładnie liczył ten jest 2539.)!

Zbyszek tu znalazł sobie upodobanie w Marii Aftanas, spokojniejszej sztuki (tkanina unikatowa) i urody. Nie osiągnęła jednak tak wielkiej sławy, jak jej jadowity mąż, który chyba nawet we śnie obmyśla jak i komu dopiec.

Dla odmiany coś lżejszego. Prawie co tydzień widuję Ryszarda Ronczewskiego, jak w miarę możności wspomaga ks. Krzysztofa w św. Janie nosić krzyż posługi duszpasterskiej, "jewangeliją" czytając. Żona - córka jednego z najbardziej znanych sopockich rzeźbiarzy Stanisława Horno-Popławskiego. Oni to razem z Cybulskimi brali ślub cywilny, lecz wesele mieli dwa tygodnie później na drugim krańcu Polski, bo widocznie w jednej kaszubskiej checzy nie dało się pomieścić gości lub może trzeba było uciekać hen daleko, tam gdzie tylko Józio Fukś miał chody. Góral, Cygan, skrzypek, a w potrzebie i Saturnin Pies.

Bo na przykład na Targu Rybnym w Gdańsku albo na Andersa 11 (wtedy Świerczewskiego) w Sopocie niepodzielnie rządzili tamci dwaj: Bobek Kobiela i Zbyszek Cybula. Rządzili "w jednym z pokoi na trzecim piętrze kamienicy z 1897 roku - pisała nasza skrupulatna koleżanka. - Jeszcze niedawno w piwnicy tego domu stały narty Kobieli... Może nawet te same, w których paradował po piasku w filmie "Kobiela na plaży', gdzie drażnił wygrzewających się w słońcu sopockich wczasowiczów strojem narciarskim, wpychał się do kolejki po napoje, zdobywał trudno osiągalne wówczas piwo, narzekał na brak wody sodowej... Pod ich balkonem pewno porykiwało nad ranem mnóstwo znanych osób. I takich, co tylko chcieli zahaczyć się na jedną noc - bo wtedy na lato wszyscy zjeżdżali do Sopotu - i przyjaciół. Gościł w tym małym pokoiku Sławomir Mrożek, Roman Polański, Janusz Morgenstern"...

Charakterystyczny dla Afanasjewa rodzaj humoru co i rusz objawia się w "Sezonie" jak najbardziej kolorowym, np. w zapisie wizyty w prawdziwym cyrku co do Sopotu zjechał. Wizyty w charakterze rozszyfrowanego dyrektora trupy Cyrk Rodziny Afanasjeff. Bo wg Jurka mogło przebiegać to tak:

- Oto "pana dyrektora" podejmowano ze wzruszającą gościnnością. Nie wiedzieli, jak się mnie je, więc brać cyrkowa opowiadała o swoich kłopotach. Ich dyrektor, jak gospodarz z gospodarzem, oprowadzał mnie od klatki do klatki, drżąc obmacywałem kraty, on pokazuje mi nową bramę, ja poklepuję ją i kiwam ze znawstwem głową.

"A pan, jakie klatki ma w swoim cyrku?" - pyta. Co mu odpowiedzieć - myślę - przecież ja mam tylko jedną klatkę od kanarka, a i ten zdechł. Ale mu tego nie powiem. Chrząkam więc, gładząc się po brodzie i mówię: "Ho! ho! Panie." - I robię tajemniczą minę, a zamykając oczy ze strachu przed lwem, chcę odejść, ale moje nogi ze strachu nie chcą. "Tak panie - mówi on - a najgorzej to z transportem. Słoniom zimą trąby wystają z wagonów i marzną. A u pana? "Pokrowce - odpowiadam. Pokrowce jak w orkiestrze." - I chrząkam dumnie.

Mój rozmówca, dyrektor, z podziwem kiwa głową i znów wskazuje na bramę, klepiąc ją po palach. "Sam zaprojektowałem" - mówi.

Kiwam głową. Kiwam twierdząco, bo i my "ciesiułkę" w teatrze uprawialiśmy. Temperowaliśmy ołówki.

***

Tak oto sytuacja z realizmu wchodzi w surrealizm. Bo trzeba powiedzieć, że to jeszcze nie koniec, lecz zaledwie inicjacja. Afanasjewowska sytuacja, taka, którą Jerzy afanasjewizował, jakoś napromieniał.

Brakuje nam afanasjewowego napromiennika już dwadzieścia lat. Wystawy, parę "listów od Afanasjewa" wystarczy aby się o tym przekonać. Jak np. afanasjewizuje wesele Zbyszka Cybulskiego na Kaszubach, w poczciwym Chmielnie. Za grosz tam prawdy, czysta wyobraźnia, a pospoliciej mówiąc zupa z gwoździa. Chciałoby się na koniec i taką zjeść, byle był to jego gwóźdź.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji