Artykuły

Chcę próbować wszystkiego

JANUSZ RADEK śpiewa piosenki Ewy Demarezyk tak, że fani kłócą się, kto to robi lepiej. Przywrócił męskiemu rodzajowi jej przeboje do wierszy Baczyńskiego i Tuwima. Takiego głosu w polskiej piosence dawno nie było. Porównuje się go z Farinellim.

Wygrał Przegląd Piosenki Aktorskiej, na tegorocznym wystąpi z własnym recitalem. Właśnie wydał płytę Królowa nocy. 0 tym, dlaczego przebiera się za kobiety, i różnicy między męskim a kobiecym punktem widzenia opowiada Aleksandrze Szarłat.

TWÓJ STYL.: Pana sceniczny bohater Sandor Vessanyi z Królowej nocy, bo płyta jest zapisem spektaklu, jest badaczem kobiecej natury. Czego się Pan od niego dowiedział?

Janusz Radek: Poznanie kobiet dla nas, mężczyzn, jest wielkim wyzwaniem graniczącym z cudem. Dlatego aby rozszyfrować złożoną kobiecą naturę, razem z Łukaszem Czujem, reżyserem i pomysłodawcą Królowej nocy, posłużyliśmy się Sandorem. To postać nieokreślona. Nie wiadomo, czy żyje w Budapeszcie w okresie Austro-Węgier, czy może w latach 60. w Paryżu, środkowej Europie, w Krakowie lub zupełnie innym miejscu. Jego osobowość to zlepek programów telewizyjnych, talk-show i cech, które błędnie przypisujemy ludziom popularnym. Jesteśmy nimi zafascynowani, uważamy, że są nadzwyczajni. Tymczasem to tylko twory menedżerów i specjalistów od kreowania wizerunku. Melanż różnych latek. Współczesny bohater często jest zlepkiem śmieci, energetycznym wampem. Zachwycamy się jego blaskiem. A tak naprawdę to jedno wielkie oszustwo.

TS: Dlatego Pana wamp Sandor z piosenki Mischy Spolianskyego. śpiewanej w niemieckich kabaretach w latach 20. ubiegłego stulecia, jest istotą bezpłciową?

JR: Tak. Jest facetem, który się przechwala, że ma wszystko. I kobietą, która się przechwala, że ma wszystko. Może nosić wąs Hitlera i gorset Róży Luksemburg. Tak się nadyma, że myślimy, iż już nie może osiągnąć nic więcej. A tam w środku nie ma nic. To pusta poszewka.

TS: Może pusta, ale za to z jakim głosem! Śpiewa Pan kontra-tenorem. Ma Pan skalę godną podziwu.

JR: Wiele się nauczyłem od czasu, gdy ćwiczę głos w teatrze muzycznym. Teraz mam do niego dystans. Dawniej zachwycałem się swoim śpiewem...

TS: Zachwycał się Pan sobą?

JR: Kochałem siebie. Byłem jednym z tych, którzy uważają, że niepotrzebny jest zespół, muzyka, publiczność, bo śpiewa się tylko dla siebie. A ludzie to powinni docenić i przy tym umierać...

TS: Żona też?

JR: Oczywiście. Żona, córka. Wszyscy. Ale to przeszłość. Dojrzałem dzięki kontaktowi z teatrem, a konkretnie z ludźmi, których tam spotkałem. To przede wszystkim reżyserzy Łukasz Czuj i Wojtek Kościelniak, muzyk Leszek Możdżer, choreograf Jarek Staniek. Teraz uważam, że moje śpiewanie jest tylko częścią sztuki zbudowanej z fabuły, scenografii, muzyki, jest podporządkowane jakiejś idei.

TS: Pana bohater śpiewa głosami wielu gwiazd: Violetty Villas, Bjórk, Edith Piaf, Kory. Co jest kluczem do tych postaci?

JR: Zamysł opowiadania. Tak dobieram cytaty muzyczne, by pokazać emocje i pustotę Sandora. Na przykład Violetta Villas była kiedyś podobnie jak ja zachwycona swoim śpiewem. Rzeczywiście dysponowała wspaniałym głosem. Kora śpiewała różnie, ale miała w sobie tyle żywiołowości i energii, że paraliżowała nią ludzi. Wykorzystuję cechy, które pozwalają mi stworzyć wiarygodną opowieść o Sandorze. Nic nie dzieje się przypadkowo.

TS: A Pana życie? Muzyka nie jest w nim przypadkiem. Mimo to nigdy Pan jej nie studiował, ukończył za to historię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracował Pan jako historyk?

JR: Miesiąc w szkole podstawowej w ramach studenckich praktyk. Nie umiem uczyć. Nawet teraz, kiedy ktoś chce mojej rady w kwestii śpiewu, nie potrafię nic wytłumaczyć. Wiem, jak to robić, ale nie umiem tej wiedzy przekazać. Zwłaszcza że sam nie ukończyłem żadnej szkoły wokalnej. Kiedy jako młody człowiek zastanawiałem się nad przyszłością, przyznałem rację ojcu - a pochodzę z dobrej robotniczej rodziny - który uważał, że śpiewać mogę zawsze, jednak najpierw powinienem zbudować jakąś bazę intelektualną, poznać świat, ludzi. I kiedy w 1987 roku przyjechałem z rodzinnych Starachowic do Krakowa, zdałem na prawo.

TS: Jednak nie został Pan prawnikiem.

JR: Studiowałem przez półtora roku, ale zawaliłem egzamin z prawa rzymskiego. Potem trafiłem do szkoły pomaturalnej. Gdybym ją ukończył, byłbym pracownikiem socjalnym. Jednak postanowiłem studiować historię.

TS: I nigdy nie pomyślał Pan, żeby studiować w akademii muzycznej?

JR: Nie, ale w 1993 roku poszedłem na konsultacje do pewnej pani profesor z akademii. Odradziła mi śpiewanie. Nie posłuchałem jej, ale przestałem myśleć o szkoleniu głosu. Razem z kolegami stworzyliśmy w Krakowie kabaret Zielone Szkiełko. Było śmiesznie, dramatycznie i lirycznie. Lubię taki ton do dziś. Nie chciałem, by przypisano mnie do jednego nurtu, na przykład poezji śpiewanej. To łatwe. Wystarczy rozciągnięty czarny sweter, smętna mina i dramatyczny repertuar.

TS: Ale przecież od tego Pan właśnie zaczynał. W 1990 roku wystąpił Pan na Spotkaniach Zamkowych w Olsztynie.

JR: Szybko mnie znudziło robienie z siebie pieśniarza z bólem wypisanym na twarzy.

TS: Rock też był pomyłką? Przez cztery lata śpiewał Pan potem w rockowych zespołach Moonwalker i Obcy.

JR: To z kolei zaczęło mnie wkurzać. Ile można śpiewać, że się walczy z wszechświatem, mając rodzinę i ustabilizowane życie?! Na scenie liczy się wiarygodność. Nie mam pretensji do bycia wokalistą rockandrollowym, tancerzem czy aktorem. Choć przecież w musicalach Jesus Christ Superstar w Teatrze Rozrywki w Chorzowie czy Gorączka w Teatrze Muzycznym w Gdyni wszystko to robię. Nie chcę, żeby zamykano mnie w jakichś ramach. O Sandorze opowiadam różnymi środkami wyrazu. Jest tam ballada, rock, pastisz. Nie mam też zamiaru omijać estrady, chcę próbować wszystkiego. Mam pomysł na nową płytę i spektakl.

TS: Czy to ten męski punkt widzenia?

JR: Nie, męskie widzenie pokazuję w spektaklu Ja wódkę za wódką w bufecie. Śpiewam tam największe hity Ewy Demarezyk, tyle że w oryginalnym brzmieniu. Bo teksty pierwotnie były pisanie dla facetów albo przez facetów: Tuwima, Baczyńskiego.

TS: A może byśmy tak, najmilsza, wpadli na dzień do Tomaszowa? Jaka jest różnica między męskim a kobiecym punktem widzenia?

JR: Na scenie jest jak w życiu. Kobieta oddaje się temu, co robi, całkowicie, bez dystansu. Jeśli śpiewa, to całą sobą. Mężczyzna jest oszczędny w emocjach, chłodny. Kiedy występuję, staram się trzymać emocje w ryzach, nie pokazywać wszystkiego, co umiem. Nie sprzedać się. Wolę zostawić coś na potem, czym będę mógł w przyszłości widza zaskoczyć. Takie wyrachowanie uważam za artystyczną konieczność. Jest jak zawór bezpieczeństwa. Nie oszukuję widza, ale daję mu do zrozumienia, że na następnym koncercie otrzyma więcej. A kobiety? Kiedy są zdeterminowane, idą na całość. Potrafią być zimne i stanowcze. Są najlepszymi terrorystkami, zabójczyniami. Nigdy nie zawahają się przed naciśnięciem spustu. Terrorystka Ulrika Meinhoff strzelała od razu, nie rozglądając się, nie analizując faktów. Ale emocjonalność, która gubi je na scenie, w życiu prywatnym jest cudowna i rozbrajająca. Jeśli kobieta się przede

mną odkryje, odda, nie potrafię być fałszywy. Uwielbiam kobiety, które potrafią zaangażować się bez reszty w jakąś sprawę. Są jak Rosjanie. Jeśli Rosjanin kogoś pokocha, to na zawsze. Bez względu na to, co ten ktoś mu zrobi. I to nie kwestia egzaltacji czy naiwności, ale pokładów zaufania do innych. Taki romantyzm strasznie mnie pociąga.

TS: Pewien profesor anatomii, którego przytacza Władysław Kopalinski w Słowniku przypomnień, rozróżnia 14 typów kobiet: młode, cudowne z każdego punktu widzenia i 12 najsłynniejszych kobiet w dziejach. Co Pan na to?

JR: Tylko 14? Nie zgadzam się. I 12 najsłynniejszych w dziejach? To zdecydowanie za mało. Moje doświadczenia z kobietami są inne. Cenię je za cudowność uczuć, ale w życiu codziennym traktuję po partnersku. Teraz zresztą zacierają się różnice między płciami. Podobnie się zachowujemy, ubieramy. Ja często kupuję sobie damskie spodnie i swetry.

TS: No właśnie. Kiedy zobaczyłam Pana dwa lata temu na scenie krakowskiego Teatru Ludowego w roli wampa w Opowieściach jedenastu kałów, nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Śpiewał Pan kontratenorem, występował w kobiecym przebraniu, w szpilkach, z makijażem na twarzy i w peruce na głowie. Pomyślałam: transwestyta.

JR: To była prowokacja. Wyłaniam się tam spod sceny na wielkim torcie i rosnę razem z nim. Najpierw widać moją wysoką na 18 centymetrów perukę, potem mnie i nogi na 18-centymetrowych koturnach. Tym sposobem mam ze trzy metry. Razem z reżyserem chcieliśmy, by widzowie rozejrzeli się dookoła. Zobaczyli, czy wokół nich nie ma takich ludzi jak mój bohater, czy nie żyją w wykrzywionej rzeczywistości. A jeśli tak, może dlatego, że ktoś celowo stworzył taki Matrix. I od nas zależy, jak będziemy w nim funkcjonować. Przecież ubieramy się i zachowujemy zgodnie z tym, czego od nas oczekują inni. Sceniczna prowokacja powinna dać ludziom do myślenia, że świat może być różny. I że tę odmienność trzeba akceptować. W opowieści o Sandorze są też nasi znajomi.

TS: Pan też?

JR: W jakiejś części, na przykład w uczciwości Sandora. Ale na co dzień jestem normalnym skromnym facetem, takim, który chwilami wchodzi w świat sztuki. Rozgraniczam scenę od życia. Nie wierzę tym, którzy dramatycznie rozrywają na scenie podkoszulki, a potem idą do banku sprawdzić stan konta. Ja w teatrze odgrywam jakąś postać i chcę być wiarygodny dzięki profesjonalizmowi.

TS: A szczęście? Co je Panu przynosi?

JR: Las, chodzenie po nim. Jeździmy czasem z żoną na Suwalszczyznę. Biorę wtedy naszą pięcioletnią Zuzię na plecy i wędrujemy po 20 kilometrów dziennie. Nic tego nie zastąpi.

TS: Czy córka widziała Pana w kobiecym przebraniu?

JR: Nie, ale widziała mnie w kostiumie Puka w Śnie nocy letniej w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Miałem na biodrach tylko skórzaną przepaskę i cały byłem pomalowany czarną pastą. Nie chciała na mnie patrzeć. Powiedziała: Idź się umyj! Nie pokazuj mi się tak!

TS: A jak żona zareagowała na Pana kobiecą wersję?

JR: Po premierze Opowieści jedenastu katów podeszła do mnie i ironicznie zapytała: Czy masz jeszcze jakiś nowy pomysł? Ale reżyserzy lubią ze mną pracować, ponieważ dla sztuki gotów jestem na wszystko. Kiedy Wojtek Kościelniak powiedział, że do Kombinatu, spektaklu o Republice i Grzegorzu Ciechowskim, trzeba ogolić głowę, zrobiłem to natychmiast.

TS: A co jest Pana największym muzycznym marzeniem?

JR: Zagranie w musicalu Tommy. Byłby to w Polsce przebój na miarę Metra. Świetna muzyka, współczesny temat, zagubienie się we współczesności Matriksa.

TS: Jak Pana żona, sędzia, znosi Pana wyjazdy na koncerty i spektakle? Czy nigdy nie powiedziała: dosyć tego, weźże się wreszcie do jakiejś porządnej roboty...

JR: Nigdy. Jesteśmy małżeństwem od ośmiu lat, ale znamy się znacznie dłużej. Ona zdała ten egzamin z prawa rzymskiego. I to ja po przyjściu na świat dziecka postanowiłem się ustatkować i podjąłem pracę w firmie reklamowej. Żona wtedy powiedziała: Czy wiesz, że zaniedbujesz to, co jest twoją pasją i jedyną drogą? I to żona mnie zmobilizowała do powrotu do muzyki. Jestem jej za to wdzięczny.

Uwielbiam kobiety, które potrafią bez reszty się zaangażować w jakąś sprawę. Są jak Rosjanie. Jeśli Rosjanin kogoś pokocha, to na zawsze. Bez względu na to, co ten ktoś mu zrobi. To kwestia pokładów zaufania. Taki romantyzm strasznie mnie pociąga. Jeśli kobieta się przede mną odsłoni, nie potrafię być fałszywy.

Najgorzej było, gdy przygotowania do sztuki trwały długo i wyjeżdżałem na pół roku. Teraz chcę jak najwięcej przebywać z rodziną.

TS: Czy wyobraża Pan sobie siebie za 20 lat?

JR: Kiedyś zastanawiałem się, co będę robił w wieku 33 lat. Teraz mam 36 i moje życie nie ma nic wspólnego z tamtymi marzeniami. Wolę więc nie myśleć o przyszłości. Nie jestem przywiązany do miejsca. Mogę mieszkać wszędzie. Istotni są dla mnie ludzie, z którymi mogę robić coś ciekawego.

TS: Na przykład zaśpiewać w duecie. Z kim najchętniej?

JR: Ze Stanisławem Soyką, Edytą Geppert i Edytą Górniak, którą uważam za najlepszą polską wokalistkę. Ale wtedy chciałbym jej narzucić formę piosenki, wydobyć z niej ciekawą opowieść.

TS: Odnalazł się Pan w teatrze muzycznym. Teatr to sztuka zbiorowa, tam ważni są wszyscy. A Pan mimo zapewnień o podporządkowaniu się pozostał indywidualistą. I zawsze będzie Pan wychodził przed orkiestrę. Jak Pan chce pogodzić tę sprzeczność?

JR: To prawda, chcę być indywidualistą. I nadal w wielu sytuacjach jestem w sobie zakochany. Czerpię z tego silę, bo wiem, na ile mnie stać. Ale mam też świadomość, że ta miłość musi być poparta trzeźwym spojrzeniem na siebie. I jako człowieka, i jako artystę. Więc staram się nie traktować swojej osoby aż tak bardzo serio. Warto się czasami z siebie pośmiać. Ja przynajmniej dobrze na tym wychodzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji