Artykuły

Aktor z zeszłego tysiąclecia

- Jestem aktorem, a nie autorytetem. Jestem wierny zasadzie, że sztuka musi czemuś służyć. Zamiast grać w telenoweli i pomnażać moją emeryturę, rezygnuję z tego na rzecz takich ról, które wydają mi się potrzebne, bo mogą coś wnieść do teatru - mówi Jerzy Trela.

Jak dotarło do Pana, że jest Pan uważany za mistrza? - Na Dworcu Centralnym w Warszawie. Tam menele mówią do mnie, "Miszczu daj dwa złote". Odpowiadam "Jak powiesz to dostaniesz piątkę". I ćwiczą, a ja dotrzymuję słowa. Ale zwykle, gdy ktoś się do mnie tak zwraca, to nie wiem, czy mówi poważnie, czy jaja sobie ze mnie robi. Więc zżymałem się zwykle na to słowo. Od jesieni już tego nie robię. Zostałem przecież wtedy Mistrzem Mowy Polskiej i mam ten status na papierze.

Jeśli pominąć to irytujące dwuznacznością słowo, to kiedyś musiał Pan zdać sobie sprawę ze swych ponadprzeciętnych kompetencji zawodowych?

- Nie pamiętam takiego momentu, żebym nagle nabrał jakiejś pewności siebie. Gdy malarz staje przed płótnem, to za każdym razem ma w sobie niepokój czym wypełnić tę biel. Tak samo jest w moim przypadku. Mój mistrz Jerzy Jarocki uczył mnie, że do każdej roli trzeba podchodzić od zera. Doświadczenie i rzemiosło w człowieku jest, ale nie wolno popaść w rutynę, a próbować mimo upływu lat znaleźć w sobie świeżość.

Przełamywanie rutyny łatwo Panu przychodzi?

- To nawet bywa przyjemne. Najpierw jest to napięcie, czy potrafię inaczej, a potem ta miła ulga, że znalazłem w sobie coś, czego nie znałem. Lubię to uczucie odkrywania siebie i satysfakcję, że znowu zrobiłem te pół kroczku w przód. Ale to zdarza mi się raz na dziesięć, może pięć ról.

A pamięta Pan jakieś przełomy w tym odkrywaniu siebie.

- Było ich kilka. Pierwszy w teatrze STU, kiedy robiliśmy "Pamiętnik wariata" Gogola. Pojechaliśmy na festiwal w Niemczech, dostaliśmy nagrody, a to była moja pierwsza rola sceniczna po pracy teatrze lalkowym. Uwierzyłem, że nadaję się do tej pracy. Potem byli "Szewcy" w reżyserii Jarockiego. Wtedy poczułem się w teatrze pewnie, choć wątpliwości wynikające z mojej natury nigdy mnie nie opuściły. Później był okres Swinarskiego, z "Dziadami", "Wyzwoleniem".

I doczekał się Pan poczucia, że jest Pan aktorskim autorytetem.

- Jestem aktorem, a nie autorytetem. Jestem wierny zasadzie, że sztuka musi czemuś służyć. Nie może być tylko sposobem zarabiania pieniędzy, co teraz staje się normalne. Jestem z poprzedniego tysiąclecia i zamiast sobie ułatwić życie, to je sobie utrudniam. Bo zamiast grać w telenoweli i pomnażać moją emeryturę, rezygnuję z tego na rzecz takich ról, które wydają mi się potrzebne, bo mogą coś wnieść do teatru, przydać się widzom ogłuszonym internetem, telewizją. Chwile załamania miewam po takim wojowaniu z wiatrakami.

Teraz na przykład dostałem wielką nagrodę honorową za całokształt osiągnięć w Teatrze Telewizji i teatrze radiowym. Grałem od Sofoklesa przez Szekspira, literaturę romantyczną, po Mrożka i Gombrowicza. To wszystko miało jakąś jakość, która służyła widzom, społeczeństwu może nawet. Powinienem więc z tej nagrody się cieszyć. Ale przecież widzę, że tych teatrów już praktycznie nie ma, bo stały się kulą u nogi państwowej telewizji i radia. Bo od lat prawie nikogo nie obchodzi, że 700 tys. widzów, którzy te spektakle ciągle oglądają, to najcenniejszy potencjał narodowy. Pocieszam się tylko, że została jeszcze garstka ludzi próbujących ratować ten teatr, który przecież naprawdę był narodowym.

Z reżyserów, którzy zrobili dla Pańskiego aktorstwa bardzo wiele wymienia Pan Jarockiego, Swinarskiego, Grzegorzewskiego i Kutza. Ten ostatni bardzo angażuje się w politykę. Dziwi mu się Pan?

- Nie. Znam go i rozumiem. Nie robi tego dla gry, dla władzy. On się tam o coś bije. Jest dla wielu niewygodny, bo mówi prawdę prosto w oczy. Bije się o ten swój Śląsk, któremu oddał całe swoje życie. Teraz doszedł do wniosku, że zamiast lat walki o pieniądze na film - po to by w końcu ich nie dostać, lepiej będzie w Sejmie czy Senacie służyć regionowi, który jest dla niego miejscem świętym.

Pytam o Kazimierza Kutza ze względu na Pana. Jedną połowę swego życia scenicznego przeżył Pan w tamtym ustroju, drugą w tym. I mówił Pan niedawno, że w każdym z tych okresów polityka próbowała Panem manipulować. Rozumiem, że myśli Pan o swoim partyjnym zaangażowaniu w czasach PRL. A teraz?

- Teraz unikam polityki, poglądów nie zmieniłem i nie chcę udawać, że mnie w tamtym okresie nie było ani żalić się i wylewać kubłów żółci.

Pierwsze poważne odznaczenie wręczał Panu Wojciech Jaruzelski, a ostatnie odbierał Pan razem z Wisławą Szymborską od prezydenta Bronisława Komorowskiego.

- Prezydent Wojciech Jaruzelski wręczał mi nominację profesorską w 1990 r. Pierwszą była Złota Odznaka Miasta Krakowa, a wręczał mi ją w połowie lat 70. po premierze "Dziadów" pierwszy sekretarz w mieście Józef Klasa. Powiedział mi wtedy "No widzi pan... Bogaci się pan na "Dziadach". Był to i jest, jak samo nazwisko wskazuje, pan z klasą i dużym poczuciem humoru. A teraz przyjemnie jest też podchodzić do prezydenta RP, zwłaszcza że obok noblistki, Anny Polony, Krystyny Jandy i Janusza Gajosa. Takie wyróżnienie jest dla mnie ważne i utwierdza mnie w przekonaniu, że to co robię zwyczajnie ma sens i jest potrzebne. Nauczyłem się jednak, że trzeba po prostu robić swoje. Jak Bóg obdarzył mnie odrobiną talentu, to moim obowiązkiem jest jego wykorzystanie i dzielenie się nim z innymi.

Miał Pan trudne dzieciństwo...

- ... no bo w górach się wychowywałem.

Jakie to góry? Koło Wadowic?

- No to na pogórzu. Ale do kościoła miałem pod górę i do szkoły też.

Lecz w konsekwencji do domu zawsze z górki. Czy ta wczesna strata ojca, inne trudności, w ostatecznym rozrachunku w jakiś sposób Panu pomogły? Dały dojrzałość, zahartowały?

- Pierwsze lata mojego dzieciństwa były sympatyczne. Gdy ojciec kolejarz zginął w Płaszowie w wypadku, zaczęło się ciężkie życie, musiałem się sam utrzymywać. Na pewno nie były to lata różami usłane, takie do opowiadania w kolorowych pismach. Ale były też dobre chwile. Choćby te biedne święta, kiedy jechałem do Leńcz, do matki na skromną wigilię. Do dzisiaj jeżdżę tam dla smaku łazanek z kapustą, które mama robiła. W szkole teatralnej mówili na mnie "tatuś", ale to pewnie nie z powodu mojej przyspieszonej dojrzałości, lecz dlatego, że byłem na roku najstarszy. Jestem z natury ufny, może za bardzo, trochę naiwny. Mimo wszystkich doświadczeń, wiary w ludzi nie straciłem. Od czasu pewnie kiedy byłem ministrantem nie potrafię nie wybaczać. Niektórzy się dziwią, że tych, do których powinienem mieć żal czy pretensje, próbuję tłumaczyć, usprawiedliwiać. Pewnie po matce to odziedziczyłem.

Kiedyś we Wrocławiu wujek-kelner przemycał Pana do ekskluzywnej restauracji, by pokazać Panu wielki świat. Spodobało się?

- Wtedy tak. To było w hotelu Monopol. Tam mieszkał właściwie na stałe Zbigniew Cybulski. Obsługa traktowała go tam jak swojego. Jak nie miał pieniędzy, to kelnerzy dawali mu wódkę na kredyt, albo ratowali go jakimś żurkiem. Ja wtedy byłem jeszcze w liceum i zastanawiałem się nad szkołą teatralną. Wujek poznał mnie więc z Cybulskim.

On mi odradzał szkołę teatralną, bo jej studenci, jak mówił, nie umieją nawet drzwi otwierać i zamykać, tylko pokazują jak to się robi. Kiedyś do Wrocławia przyjechała Marlena Dietrich. Zbyszka uwielbiała i zrobiła w Monopolu bankiet na jego cześć. Przygotowywał się, to znaczy rozgrzewał już od rana. Kelnerzy zorganizowali mu krawat, białą koszulę, marynarkę, bo takich rzeczy nie miał. Ja siedziałem w kącie. Pamiętam podłużny zastawiony stół. Dietrich siedziała na środku, Cybulski naprzeciwko. W pewnym momencie Zbyszek zaciągnął mnie do tego stołu: "Chodź, poznasz Marlenę". Gapiłem się raz na nią, raz na niego, ale byli zapatrzeni w siebie.

Dietrich nie zauważyła Pańskiej urody ?

- Jeszcze wtedy nie... Kelnerzy podawali wino na pięknych tacach, ale znając Cybulskiego wiedzieli, że on tego nie tknie. Od razu przynieśli butelkę wódki, oczywiście w kubełku z lodem. Postawili przed nim miarową literatkę-setkę, a przed Marleną stopkę, czyli 25-gramowy, kryształowy kieliszek. Zanim udało się jej toast wznieść, to on już "przebiegł" pierwszą setkę. Kelner nalał drugą. Marlena zorientowała się, że on chce się napić, litościwie podniosła swoją stopkę, uśmiechnęła się i wzniosła toast, oczywiście na jego cześć.

Wejście w wielki świat miał Pan ciekawe. A potem jak tam było?

- Czasem uczestniczyłem w jakiś bankietach, ale nigdy nie czułem się tam zbyt dobrze. Mówiąc szczerze, to zawsze wolałem z kolegami pójść do SPATiF-u czy Pod Gruszkę na fasolkę po bretońsku i setkę. Jakoś aktorstwo z obracaniem się w wielkim świecie mi się nie łączyło. Jeszcze w szkole podstawowej nauczycielka przekonała mnie do czytania poezji. Uwierzyłem w słowa Wyspiańskiego z "Wyzwolenia" "Teatr świątynią sztuki".

Na bardzo pięknoduchowskie motywacje się Pan powołuje.

- Mówiłem już, że jestem z poprzedniego tysiąclecia. 50 lat temu wielu ludzi tak myślało. Teraz może mniej się tym przejmują, ale są i tacy. W szkole teatralnej oglądałem właśnie zrobione przez studentów samodzielnie "Wyzwolenie". Choć na co dzień kryją się za jakimś pancerzem obojętności, to pokazali, że rozumieją Wyspiańskiego, mają do niego własny stosunek.

Lubi Pan brzmienie swojego głosu?

- Trochę mu zawdzięczam... Kiedyś nawet musiałem go ratować. Na pierwszym roku szkoły teatralnej nauczyciele orzekli, że mam za niski głos w stosunki do mojego wzrostu. Chcieli mi głos podwyższyć. Gdy pracowałem w Grotesce, to grałem w maskach, które działały jak pudła rezonansowe. To w nich głos mi się tak nisko ustawił. Dogadałem się jednak z panią profesor od emisji, by mi głos zostawiła na poziomie pasującym raczej do jakiegoś potężnego chłopa. Gdy miałem grać w "Dziadach" Konrada to niektórzy mieli wątpliwości co do mojej postury: "On? Taki mały". Jednak zostałem zaakceptowany przez publiczność i większość krytyki. Jeden z recenzentów napisał nawet, że wreszcie wszedł na scenę Konrad, któremu koszula wyszła z portek. W koncepcji Swinarskiego to miał być normalny człowiek, a nie pomnik.

Podobno nigdy nie ma Pan dosyć grania.

- Aż tak to nie... Czasem jestem zmęczony. Chciałbym to rzucić w kąt. Ale po jakiejś przerwie zaczyna czegoś brakować. To już nałóg.

Marek Kondrat parę lat temu ogłosił odejście z zawodu. Zazdrości mu Pan?

- Niedawno spotkaliśmy się na Rynku w Krakowie, potem w pociągu. Jest dowcipny, kocha życie, mimo też pewnie ma swoje stresy. Niby odszedł z zawodu, ale widać i po nim, że walka z tym nałogiem wcale nie jest łatwa. Zagrał tyle wspaniałych ról, że jakichś miernot nie musi przyjmować. Ale gdyby ktoś napisał dla niego specjalnie scenariusz i zafascynował go swoją koncepcją, to pewnie by na to poszedł. A aktorem jest nawet wtedy, gdy gra tylko w reklamie. Jeżeli mu czegoś zazdroszczę, to tej pasji, z jaką traktuje wino. Ja niestety nigdy podobnej odskoczni od aktorstwa się nie dorobiłem.

To co Pan najbardziej ceni w swoim życiu?

- Trudne pytanie to jest... Nie będę mówił banałów o rodzinie itd., bo to oczywiste. Chyba najbardziej mnie cieszy, że jeszcze mogę grać i cały czas udaje mi się wierzyć w sens tego co robię. No i że mogłem poznać wielu wspaniałych, dobrych ludzi. Choćby teraz w Starym Teatrze mogę zagrać i pogadać na przykład z Aniami Dymną i Polony, Dorotą Segdą, Krzysiem Globiszem i Leszkiem Piskorzem. Bo po prostu lubię ich.

***

Jerzy Trela (69 l.) pochodzi z Leńcz koło Wadowic. W Starym Teatrze od 1969 r. Grał główne role w legendarnych przedstawieniach Dziadów, Hamleta, Wyzwolenia, a także w Teatrze Telewizji. W jego filmografii są takie tytuły jak Stawka większa niż życie, Sól ziemi czarnej, Królowa Bona, Człowiek z żelaza, Matka Królów, Pan Tadeusz, Anioł w Krakowie i Cudowne lato. W latach 80. rektor PWST. Żonaty, ma dwoje dorosłych dzieci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji