Przez krzyż do radości, czyli "Wielkanoc" Strindberga
Spektakl w Teatrze Współczesnym jest przede wszystkim zaskoczeniem dla wszystkich widzów, którzy Strindberga kojarzyli z mrocznymi dramatami, przesiąkniętymi namiętnościami bohaterów niezdolnych wyzwolić się z nienawiści. Ukazywały piekło ludzkiej egzystencji, z którego nie ma wyjścia. Poranieni bohaterowie ranili innych, także najbliższych. Tymczasem na scenie Współczesnego oglądamy zupełnie innego Strindberga. Aby zrozumieć tę metamorfozę, musimy sięgnąć do biografii autora, który zarówno w swoim pamiętniku, jak i w listach do ukochanej odsłania kolejne etapy poszukiwania sensu życia, a przede wszystkim zgody na cierpienie. Co więcej: właśnie w cierpieniu odnajduje sens ludzkiej egzystencji.
Strindberg napisał "Wielkanoc" po przekroczeniu pięćdziesiątego roku życia, mając za sobą bolesne doświadczenie odrzucenia Boga. Ale nawet kilkuletni okres deklarowanego ateizmu poświęcił na głęboką kontemplację, która w rezultacie doprowadziła go do odzyskania wiary.
Zapisem tej drogi może być "Wielkanoc". Tradycje i obrządki religijne zawsze silnie działały na wyobraźnię pisarza. W jednym z zapisków wyznaje: "Obudziły się wspomnienia z dzieciństwa, Zielone Świątki - święto zachwycenia, mały kościółek przystrojony w zieleń, dziewczynki w białych strojach, bicie dzwonów. Potem wyszedłem na cmentarz na spacer, gdzie zaznałem wewnętrznego spokoju. O crux ave spes unica (Witaj Krzyżu, jedyna nadziejo), te słowa na nagrobkach przepowiadały mój los. Jedynie droga krzyża wiedzie ku Mądrości". Te słowa dałoby się bez trudu włożyć w usta bohatera "Wielkanocy".
Treść sztuki jest właściwie w pełni realistyczna. Można by powiedzieć: dramat mieszczański. Pokazana przez autora rodzina: dystyngowana matka, neurotyczny syn, wciąż niepewna uczuć partnera narzeczona syna znajdują się w kłopotliwej, by nie
rzec dramatycznej sytuacji. Odczuwa to szczególnie syn, Elis, który nie ze swojej winy stracił nienaganną dotąd reputację, ale nie jest w stanie spojrzeć na ten fakt z pokorą czy obiektywizmem. Nie jest nawet skłonny dostrzec ewidentnej winy ojca, który mniej czy bardziej świadomie, a na pewno lekkomyślnie, dokonywał nieuczciwych transakcji i przez swoje matactwa stracił nie tylko majątek rodziny, ale także zdefraudował powierzone mu cudze pieniądze.
Podczas gdy ojciec siedzi w więzieniu, syn próbuje doszukiwać się złej woli sędziów i adwokatów, a nade wszystko pielęgnuje w sobie wrogość do człowieka, który został przez jego ojca pokrzywdzony, spodziewając się z jego strony małostkowej, ale okrutnej zemsty. Żyje z poczuciem żalu do świata i wszystkich wokół. Stawiając się w pozycji ofiary, niszczy życie najbliższych.
Pewnego dnia wraca do domu siostra Elisa, Eleonora, traktowana przez rodzinę jako osoba nieprzystosowana do życia, jakby nieco "poza normą". Ale to ona właśnie przywraca równowagę bratu, znajduje miarę rzeczy, daje miłość tym, którzy powoli zatracili już zdolność kochania i wspierania się wzajemnie. A przede wszystkim ukazuje głęboki sens cierpienia. W realnym lęku o dalszą egzystencję w poczuciu zagrożenia utraty domu i pozycji widzi drogę do moralnego oczyszczenia, do zadania sobie fundamentalnych pytań. Radość, z jaką przyjmuje nieszczęście, które spadło na jej rodzinę, staje się zaraźliwa. Jej gotowość do poniesienia ofiary jest niezwykła. Niektórzy krytycy nazwali postać Eleonory kobiecym mesjaszem. Jej wiara w Zmartwychwstanie ma moc uzdrawiającą. W dodatku człowiek, z którego strony rodzina Elisa spodziewała się kary i który, egzekwując swoje prawa, spowodowałby jej ruinę, właściciel zdefraudowanych przez ojca pieniędzy, przychodzi do domu Elisa z wyciągniętą do zgody ręką. Następuje cud, wewnętrzna metamorfoza bohaterów. Banalny temat urasta do wielkiej metafory.
Sztuka napisana jest na wzór widowisk pasyjnych. Jej akcja rozgrywa się w ciągu trzech dni Wielkiego Tygodnia - w Wielki Czwartek, Piątek i Sobotę. Oczekujemy Wielkanocy. Wcześniej jednak zapada kurtyna. Ale to od nas zależy, jak przeżyjemy Wielką Noc Zmartwychwstania.
Spektakl wyreżyserował Erwin Axer. Rolę matki zagrała przejmująco Maja Komorowska, w głównej roli syna Elisa, oglądamy Olgierda Łukaszewicza, prowadzącego swojego bohatera nieco histerycznie, stąd trudno nam uwierzyć w jego końcową ekspiację. Bardzo interesująco zagrała niełatwą rolę Eleonory młodziutka aktorka Iwona Wszołkówna. Bez cienia egzaltacji, za to z dziecięcą żarliwością. Ale właśnie to dziecko, które nosimy w sobie, jest zdolne do wiary, jaką my, dorośli, zagubiliśmy w przemądrzałych spekulacjach. Ciepło zagrali pozostałe role młodzi aktorzy: goszcząca na deskach Współczesnego Agnieszka Warchulska i utalentowany, znany już jako laureat festiwali piosenki aktorskiej, Marcin Przybylski.