Artykuły

Los eksponatów

" Wielkanoc" Augusta Strindberga to historia ludzkiego dra­matu wpisanego w symbolikę Wielkiego Tygodnia. Niestety, w inscenizacji Erwina Axera ciężar dramatu przenosi się z bohaterów na aktorów i na widzów. "Wielkanoc" w Teatrze Współczesnym to tragedia dla wszystkich na sali.

Najnowsza premiera we Współ­czesnym już jest przestarzała. Tekst, nie dorównujący ani "Ojcu" ani "Pannie Julii", brzmi archaicznie, drażnią naiwne dialogi i zabiegi dramaturgiczne nie do przyjęcia w dzisiejszym teatrze, jak choćby relacjonowanie przez aktora, co też dzieje się za oknem. "O! Pan Lindkvist! W ręku ma laseczkę a na no­gach kalosze! Ukłonił mi się! O! Uśmiecha się! Minął nasz dom!" - wykrzykuje aktorka z emfazą, a gdy wchodzi Lindkvist, naprawdę na nogach ma kalosze, których demo­niczny skrzyp ktoś zza sceny uda­je... świszcząc. Potem bohaterowie prowadzą dziesięciominutową roz­mowę usadzeni za stołem, względ­nie - stojąc. Kto tak dzisiaj gra? Kto to we współczesnym teatrze wy­trzyma? Dramat został przez Strind­berga osadzony w bardzo szczegól­nym czasie - rozgrywa się w ciągu trzech dni Wielkiego Tygodnia, przez co cierpienia Heystów nabie­rają znaczenia symbolicznego, a każdy dzień przynosi zmianę sy­tuacji i dokonuje się ich przeobraże­nie wewnętrzne. Oglądając tę bardzo statyczną, pozbawioną napięcia i dramaturgii inscenizację, nie tylko trudno uwierzyć w męczarnie ro­dziny Heystów, którą tato-malwersant wystawił na pohańbienie, ale także w nagłą duchową przemianę bohaterów, nie popartą żadnym psychologicznym procesem, który by ją uwiarygodnił. Aktorzy uwie­rzyć nam nie pomogą. Olgierd Łu­kaszewicz (Elis) wyraźnie ma pro­blem jak zagrać młodego człowieka, który staje się nagle głową rodziny, walczy z ostracyzmem lokalnej spo­łeczności, a na domiar złego podej­rzewa narzeczoną, że się puszcza z przyjacielem-zdrajcą. Widać, że aktor ma wrażenie jakby go ktoś z powrotem wcisnął w szkolny mundurek. Bardzo źle to znosi, a widzowi trudno wytrzymać jego infantylny i histeryczny sposób gry. Maja Komorowska (Pani Heyst) po prostu jest. To trochę za mało jak na wybitną aktorkę. Jedynym środkiem aktorskim wykorzystywanym przez Agnieszkę Warchulską jest emfaza, czyli, żeby rzecz nazwać po imie­niu, mówienie na przydechu. Nie rokuje nadziei Marcin Przybylski (Beniamin), natomiast nadzieję, że pojawi się w spektaklu choć jedna zagrana postać, wzbudziła Iwona Wszołkówna rolą Eleonory. Nieste­ty interesująca na początku forma nie przeszła żadnej ewolucji pod­czas spektaklu i skończyło się na pokazaniu psychicznego odchyle­nia od normy a nie obdarzonej nad­wrażliwością, mistycyzującej oso­bowości. Mamy także cytaty z kina hollywoodzkiego - diaboliczny Lindkvist Janusza R. Nowickiego wzorowany jest na wilku, w jakiego przemienia się Jack Nicholson w ostatniej fazie filmu Mike'a Nicholsa. Całość dopełnia konwencjo­nalna, jakby przeniesiona ze starych spektakli scenografia Ewy Staro­wieyskiej.

Nie można w teatrze współcze­snym zapominać o rzeczywistości, tworzyć sztuk poza czasem i z góry skazywać ich na pozycję muzeal­nych eksponatów. Świat żyje śmiercią, gwałtem, terrorem. Doty­ka nas zło, które przerasta ludzką wyobraźnię. A w teatrze XXI wieku wybitny reżyser próbuje nas zmu­sić do łez szczęśliwym rozwiąza­niem dramatu, polegającego na tym, że nawiedzona dziewczynka kradnie z kwiaciarni żonkila, ścią­gając na rodzinę kolejną hańbę. Wszystko jednak kończy się dobrze w rozdzierającej scenie przywodzą­cej na myśl wenezuelską telenowe­lę. A najlepiej kończy się wtedy, gdy kurtyna wreszcie opada.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji