Artykuły

Cywińska wraca do gry

Izabella Cywińska odeszła z Teatru Ateneum. Chce wrócić do polityki i nakręcić film - pisze Tomasz Gawiński w Angorze.

Jest reżyserem teatralnym i filmowym. Przez kilkanaście lat była dyrektorem Teatru Nowego w Poznaniu, a potem ministrem kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Przygotowała wiele spektakli teatralnych, na różnych scenach. W tym także w Teatrze Telewizji. Zrealizowała kilka filmów. Przez ostatnie trzy lata kierowała Teatrem Ateneum w Warszawie. Niedawno jednak zrezygnowała. Uznała, że wróci do polityki. Chce startować w nadchodzących wyborach o mandat senatora. Planuje też realizację kolejnego filmu.

"Wszystkie zespoły teatralne chciały, żeby była ich dyrektorem. Kobieta, która da sobie radę ze wszystkim". Tak powiedziała kiedyś o niej Krystyna Janda. Okazuje się jednak, że Izabella Cywińska nie dała sobie rady. Z ostatnim dniem czerwca przestała być dyrektorem stołecznego Teatru Ateneum.

- Zbuntowałam się. Nie chciałam marnować czasu. Uznałam, że nie jestem już w stanie nic więcej dobrego zrobić w tym momencie w Teatrze Ateneum. Nie chciałam godzić się na takie obyczaje, jakie tam panują. Mówiłam o tym w "GW", w wywiadzie "Rządzi garderoba". Teatr to instytucja hierarchiczna. Nie mogą rządzić wszyscy. Szef musi mieć pełną akceptację zespołu, w przeciwnym razie nie zrealizuje swoich zamierzeń. Mnie się to nie udało i dlatego po trzech latach odeszłam.

Dodaje, że dokonała wielu zmian, pewnej ewolucji, odmłodziła zespół.

- A jednak poległam. Właściwie to uciekłam przed przegraną. Może gdybym była młodsza, to bym dalej walczyła. Wygrało jednak racjonalne myślenie.

Trzeba wiedzieć, kiedy skończyć.

Od kiedy w marcu 2008 roku, po śmierci Gustawa Holoubka, objęła Teatr Ateneum, na tej scenie odbyło się dziesięć premier. W tym kilka przedstawień własnych. Wyreżyserowała m.in.: "Odejścia" Vaclava Havla i "Namiętności" na motywach opowiadań Isaaca Bashevisa Singera. Ostatni był "Bóg mordu" Yasminy Rezy, uznany za sukces.

- Jest to naprawdę świetny tekst. Na jego podstawie Roman Polański nakręcił swój najnowszy film.

Tłumaczy, że przy dzisiejszej biedzie układanie repertuaru w teatrze musi być kompromisem pomiędzy sztuką "wysoką" a popularną. - Reżyser, jeśli jest tzw. wolnym strzelcem, z jaką taką marką, nie musi iść na żadne kompromisy. Robi, co chce. Wybrałam tę opcję.

Urodziła się we Lwowie, choć w dowodzie ma Kamień Puławski.

- Rodzice mieszkali w majątku Kamień, w Lubelskiem. Przed narodzinami, matka, oszalała patriotka Lwowa, postanowiła, że ja też będę obywatelką tego miasta. Nie wyobrażała sobie inaczej. Potem w zawierusze wojennej zginęły gdzieś dokumenty. A że chrzczona byłam w Piotrawinie, tamtejszy ksiądz podał, że urodziłam się w jego parafii, we wsi Kamień. Okupację spędziła w majątku, choć w połowie zajęli go Niemcy. - Kiedy nadeszli Ruscy, musieliśmy uciekać i z ziemiańsko-obszarniczym piętnem spędzić życie w PRL, co jak wiadomo, życia nie ułatwiało.

Najpierw mieszkała w Zakopanem, potem w Krakowie, gdzie chodziła do szkoły sióstr urszulanek.

- Była bieda i atmosfera strachu, co dalej. Później ojczym znalazł pracę w Legnicy jako kierownik młyna i tam się przenieśliśmy.

Kolejnym miejscem postoju był Szczecin. Tam przeżyła okres stalinowski i zdała maturę. - Zaangażowałam się wtedy całym sercem i całą duszą w sport. W żeglarstwo i w koszykówkę. To tak jakbym ukryła się przed światem zewnętrznym i uczyła życia w oparciu o wartości, jakie obowiązują w sporcie: praca, konsekwencja i ocena zgodna z wynikiem.

Już wtedy marzyła się jej reżyseria. - Ale zrezygnowałam ze studiów, zanim jeszcze się na nie zdecydowałam. Wybił mi to z głowy Zbyszek Cybulski. Byłam pod jego ogromnym wpływem.

Znali się i przyjaźnili. - On też był sportowcem. Poznaliśmy się na Spartakiadzie Młodzieży w 1952 roku. On chodził na moje mecze koszykówki. Ja na jego biegi. Biegał na 800 metrów. Kiedyś przybiegł na metę jako ostatni. Dumnie na mnie spojrzał i powiedział: trzeba umieć przegrywać! Do dziś pamiętam te słowa i staram się do nich stosować. I tak zaprzyjaźniliśmy się. Potem zobaczyłam, jak daleko mi do jego wiedzy, talentu, determinacji w zawodzie. I zdałam sobie sprawę, ile muszę jeszcze się nauczyć, aby móc aspirować do zawodu reżysera.

Zdecydowała więc, że pójdzie na etnografię w Poznaniu. Na UAM. - Jednak po burzy politycznej, jaką rozpętali ludzie z ŻMP, robiąc czystki na moim wydziale, przeniosłam się na UW. Skończyłam studia w 1956 roku.

Po ukończeniu uczelni szukała miejsca, gdzie mogłaby napisać pracę doktorską. - / szczęśliwie dla siebie takiego nie znalazłam, bo pewnie zostałabym przy etnografii. A tak wróciłam do pomysłu reżyserii.

Zdecydowała się zdawać do warszawskiej PWST. Podchodziła do egzaminów trzykrotnie. Była uparta. - Postanowiłam, że wygram z dziekanem, który nie lubił kobiet reżyserów. I udało się. Ostatecznie na końcu tej mojej drogi krzyżowej, kiedy odbierałam dyplom, okazało się, że byłam jedyna wśród szesnastu mężczyzn.

Po studiach wędrowała po różnych teatrach. - W Białymstoku robiłam dyplom przedstawieniem "Mąż i żona" Aleksandra Fredry. To chyba był niedobry spektakl. Dlaczego? Bo jeszcze do Fredry nie dorosłam. Potem na deskach Teatru im. Aleksandra Węgierki reżyserowała wiele przedstawień. Pierwszy był "Dozorca" Harolda Pintera. I od razu ta sztuka została zauważona i wysoko oceniona. - Zaliczono mnie do tzw. grupy "młodych zdolnych".

Potem realizowała sztuki m.in. w Teatrze Współczesnym w Warszawie, Teatrze Ludowym w Nowej Hucie i poznańskim Teatrze Polskim, w którym przygotowała m.in. "Klątwę" Stanisława Wyspiańskiego, "Uciekła mi przepióreczka" Stefana Żeromskiego i "Elektrę" Sofoklesa. Wtedy też zaproponowano jej dyrekcję Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu, gdzie w zeszłym roku, za tamte zasługi, otrzymała tytuł honorowego obywatela tego miasta. - Udało się nam zrobić tam naprawdę dobry teatr, znany na całą Polskę i zorganizować Festiwal Teatru Poszukującego, który potem okazał się wielce zasłużony.

W Kaliszu stworzyła ambitną scenę o wysokim poziomie artystycznym. Skupiła wokół siebie młodych, ciekawych twórców, m.in. Macieja Prusa, Helmuta Kajzara i Jerzego Satanowskiego. W kaliskim teatrze debiutowali wtedy m.in. Halina Ła-bonarska i Wiesław Komasa. Sama reżyserowała m.in. utwory Gabrieli Zapolskiej - "Moralność pani Dulskiej", "Ich czworo", nadając im współczesny wyraz, a także dramaturgię rosyjską - "Trzy siostry" Antoniego Czechowa i "Śmierć Tarełkina" Aleksandra Suchowo-Kobylina, z mężem Januszem Michałowskim w wielokrotnie nagradzanej roli Tarełkina.

- Po sukcesach w Kaliszu przeszliśmy całą grupą do reaktywowanego Teatru Nowego w Poznaniu. Tak jak teatr w Kaliszu, także tę placówkę tworzyłam od podstaw. Warto było. To był piękny czas. Dobrze się nam wiodło. Poznańska publiczność nas kochała, wygrywaliśmy festiwale, jeździliśmy po całym świecie.

Teatr Nowy pod jej kierownictwem stał się jednym z najlepszych w Polsce, sceną otwartą, gotową do dialogu z publicznością, zaangażowaną społecznie. Tu także udało jej się zatrudnić do współpracy indywidualności, m.in. Janusza Nyczaka, Janusza Wiśniewskiego i Antoniego Liberę.

Sceną przy ul. Dąbrowskiego kierowała przez 26 lat z kilkumiesięczną przerwą na internowanie w stanie wojennym m.in. za wystawienie sztuki o poznańskim Czerwcu 1956. - W tzw. międzyczasie miałam propozycję z Warszawy objęcia Teatru na Woli i zbudowania Kulturalnego Centrum Robotniczego z teatrem, jako ogniskową. I właśnie kiedy negocjowałam z władzami mieszkania dla moich aktorów, których chciałam zabrać ze sobą z Poznania, ogłoszono stan wojenny. Zostałam internowana. Tak się zbiegło, że w Poznaniu, w Teatrze Nowym właśnie tego pamiętnego 13 grudnia, miało się odbyć setne przedstawienie "Oskarżony: czerwiec '56". Temat był bolesny dla władz. Wielu z nich mogło siebie samych obejrzeć na scenie, w nie najlepszych rolach ubeków... Dodaje, że cały zespół zapisała do "Solidarności". - Uległam ogólnej euforii. Chyba nie wszystkim się to podobało.

Teraz mi wstyd.

Po powrocie z internowania pozostaje w Teatrze Nowym. Propozycja ze stolicy jest już nieaktualna. Przygotowuje wiele wybitnych spektakli. W latach 80. i 90. dużo reżyseruje w Teatrze Telewizji, z którym związana jest od 1968 roku.

4 czerwca 1989 roku odbywają się w Polsce wybory. Ona w tym czasie jest ze swoim teatrem w Hadze. - Wracamy już do częściowo wolnej Polski. Ze spokojnym sercem wyjeżdżam do Omska, reżyserować "Tartuffe'a".

Wcześniej już reżyserowała za granicą, w New Jersey, w USA, w Ufie w ZSRR. Jak wspomina, w Omsku była w połowie roboty, kiedy któregoś poranka zastukał do jej pokoju, zupełnie nieoczekiwany o tej porze, funkcjonariusz KGB, w pełnym umundurowaniu, z kartką w ręku. - Przerażonej dziewczynie w krótkiej, nocnej koszuli, częściowo tylko zakrytej wstydliwie ręcznikiem, z trudem odczytał z małej pogniecionej kartki, że poszukuje jej premier Tadeusz Mazowiecki i że ma do niego natychmiast zadzwonić. Nie znałam Mazowieckiego. Komórek oczywiście wtedy jeszcze nie było, ale jakoś z trudem, przy pomocy wszystkich ludzi dobrej woli w mieście Omsku - udało mi się porozumieć z Warszawą. W słuchawce usłyszałam niewyraźny głos premiera, który - jak się okazało - życzył sobie, abym została ministrem kultury i sztuki w jego gabinecie. Nie wiedziałam, skąd, dlaczego właśnie ja. Tłumaczyłam, że nic nie umiem, na co on stwierdził, że nikt z nas nie umie rządzić, bo i skąd, ale że ojczyźnie się nie odmawia.

Co było robić? Pożegnała Omsk, zostawiła sztukę do skończenia swojemu przyjacielowi, scenografowi, i pojechała do Warszawy. - Podczas pierwszej wizyty u premiera zapytałam, co on wskazałby jako najważniejsze zadanie dla nowego ministra? W odpowiedzi usłyszałam, że mam pogodzić skłócone środowiska.

Niestety, jak przyznaje, środowisk twórczych nie udało się jej pogodzić, ale udało się załatwić wiele innych rzeczy. - Np. sprywatyzować to, co należało sprywatyzować, przeprowadzić dużą reformę samorządową w kulturze i wiele innych rzeczy, których wymagał od nas wolny rynek. Najtrudniej było walczyć z PRL-owską mentalnością środowiska. Jego donośny głos, że "Nam się wszystko należy", funkcjonuje, niestety, gdzieniegdzie do dziś.

Odchodziła z rządu z poczuciem, że jednak wiele udało się zrobić.

- Nowy premier Jan Krzysztof Bielecki namawiał mnie, abym została. Mam jednak duszę harcerza, uznałam, że skoro przyszłam z Mazowieckim, to i z Mazowieckim odejdę. Na odchodnym udało mi się jeszcze załatwić u prof. Leszka Balcerowicza, że pieniądze z Funduszu Rozwoju Kultury nie będą automatycznie wchłonięte przez budżet państwa, tylko zostaną oddane Fundacji Kultury.

Chciała zbudować instytucję na wzór Portugalskiej Fundacji Gulbenkiana, która była współfundatorem kultury w swoim kraju. Niestety, nie wyszło tak, jak zamierzyła. - Zaproszeni do zarządu ekonomiści i przemysłowcy, którzy mieli pomnażać środki, doprowadzili fundację do regresu. Mimo to z dumą patrzę na dokonania fundacji w pierwszych latach jej działalności.

Funkcję prezesa Fundacji Kultury piastowała przez cztery lata, jednocześnie od 1992 do 1994 r. zasiadała w Radzie ds. Kultury przy Prezydencie RR Jeszcze będąc w Fundacji, rozpoczęła pracę nad serialem "Boża podszewka". - Zakochana w odkrytej w konkursie literackim Fundacji książce Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz, napisałam razem : nią scenariusz. Realizacja trwała 220 dni. Najpierw 11, a potem kolejne 15 odcinków. Miała przeciwników ego przedsięwzięcia. - LPR nazwa-o mnie zdrajcą ojczyzny. Środowisko ówczesnego Brulionu domagało iię natychmiastowego zaprzestania emisji w TVP i ukarania mnie.

Potem nakręciła jeszcze "Cud Purymowy", wielokrotnie nagradzany la międzynarodowych festiwalach, ilm o Chopinie dla Korei Południowej, kolejne odcinki "Bożej podszewki". W 2005 roku "Kochanków z Marony" na podstawie opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. - Scenariusz napisałam wspólnie z Cezarym Harasimowiczem. Tu po raz pierwszy zauważono w fil-nie Karolinę Gruszkę.

Później trafiła do Teatru Ateneum. I, jak mówi, zmarnowała trzy lata. Przez ostatnie pół roku była ciężko chora. Wała operację kręgosłupa. - Jeszcze ledwo człapię - śmieje się. - Ale,chcąc nie chcąc, będąc skazana a śledzenie prasy, na "uczestniczenie" w dyskusjach politycznych w TV, miałam dużo czasu na przemyślenia. Obserwując, co dzieje się w Polsce, widząc, co nam grozi, jeśli uchylać się będziemy od żywego uczestniczenia w polityce, postanowiłam po raz drugi aktywnie się włączyć i wrócić do niej. Zgodziła się kandydować jo Senatu z listy PO.

Postanowiła też wrócić do filmu, rym razem odkryła dla siebie pisarza Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. - Spotkałam się już wcześniej z jego twórczością. Gdy byłam jurorem Nagrody Literackiej NIKE, nominowaliśmy go do finału. Tym razem zafascynowała mnie jego najnowsza książka Bornholm, Bornholm", w oparciu, o którą postanowiłam razem z nim napisać scenariusz filmu. I właśnie dziś skończyłam pisać pierwszą wersję.

Nie ukrywa jednak, że przed nią długa droga. - Scenariusz, żeby być dofinansowanym, musi być zaakceptowany przez recenzentów kolskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Taka jest moja najbliższa przyszłość. Jak widać, bardzo pracowita.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji