Artykuły

Lubię przestrzeń przyjazną domownikom

- Marzę o napisaniu książki pt. "Moje podróże z teatrem", ponieważ takie przyglądanie się teatrowi od tej normalnej strony, czyli jak ludzie go na co dzień postrzegają, jak nim żyją, jest fascynujące - mówi ANNA GORNOSTAJ, dyrektorka Teatru Capitol w Warszawie.

Podmiejski azyl służy bizneswoman? Niby tu niedaleko, ale nie w godzinach szczytu.

- Niestety... I to jest jedyna rzecz, która zakłóca mi tu spokój. Czasem, gdy jadę do teatru i utknę w długim korku, pojawia się przebłysk: "a może jednak wrócić do tej Warszawy?"

Nie, tu jest tak pięknie! Drewniany dom z ogrodem to marzenie nie tylko artystów.

- A my o nim marzyliśmy, bo... był tani. Byliśmy młodymi ludźmi, nie mieliśmy pieniędzy na jego budowę, a raczej mieliśmy niewielkie, więc wymyśliliśmy coś, co w tej chwili zaczyna być u nas popularne: dom kanadyjski. Wówczas w Polsce budowało się domy z cegły, aby mogły przetrwać stulecia i służyć kilku pokoleniom. A my wyszliśmy z założenia, że skoro sami nie chcieliśmy mieszkać z naszymi rodzicami, to i nasze dzieci, kiedy dorosną, szybko od nas uciekną. A poza tym, mniejszy dom generował mniejsze koszta.

W ramach funduszy, które zdobywaliśmy, mogliśmy latami poszerzać jego przestrzeń. Rozrósł się zatem przez pączkowanie, a dobudowanie drewniane jest prościutkie, jak układanie zamku z klocków.

Kiedy oswajaliście "cztery kąty", w sposób naturalny odkrywaliście swoje potrzeby?

- Właśnie. Nasza córka przenosiła się tu chyba trzy razy. Najpierw miała pokoik dziecięcy - ale nie nacieszyła się nim długo. Okazało się, że urodzi się drugie dziecko, którego nie planowaliśmy wcale, (śmiech) Przygotowaliśmy jej poddasze nad garażem - i mieszkała tam, dopóki nie dosięgała sufitu, czyli przez prawie całą szkołę podstawową. Gdy zaczęła rosnąć, przebudowaliśmy jej ten strych: obniżyliśmy podłogę, dobudowaliśmy lukarny i powstał śliczny, przestronny, 25-metrowy pokój. W jej lokum zamieszkał zaś nasz mały syn, który jest teraz bardzo dużym synem.

No i zaczyna być problem z tym nastolatkiem, bo najpierw wybudowaliśmy mu antresolę z materacem do spania, ale już mu z niej nogi wystają. Teraz są zakusy, żeby go ulokować w jacuzzi, w którym jakiś czas temu zrobił sobie studio nagraniowe. Prowadzi do niego pokoik, który kiedyś był gościnny, a dzisiaj muzyczny bo stoją w nim jego instrumenty. Syn uczy się w szkole muzycznej, i ćwiczy. Teraz będzie miał chyba najfajniejszą przestrzeń z nas wszystkich. A my ciszę. Bo jak czasem włączy tę swoją muzykę, boimy się, czy dom nie wystrzeli w kosmos jak rakieta.

Miejscem, w którym można znaleźć ciszę i spokój, jest piękna oranżeria przy jadalni.

- To była pierwsza "doczepka" do naszego domu. Po pierwsze - przedłużyła część jadalną, a po drugie - stworzyła w niej coś, co mnie zawsze denerwowało w domu: palarnię. Liczba gości, która pali papierosy okazała się być spora.

A osobom niepalącym strasznie ciężko jest potem wytrzymać w przesiąkniętym dymem pomieszczeniu. Mąż rzucił nałóg, kiedy pojawiły się dzieci, a ja nie jestem typem osoby, która wyrzuca palaczy na balkon, bo dla mnie samej jest to bardzo upokarzające. I chociaż zajmowanie się domem nie jest moim ulubionym zajęciem, to zwracam uwagę na to, aby w szklarni zawsze było jak najwięcej roślin, bo nie dość, że pięknie wyglądają, to jeszcze pochłaniają dym. Ciągle padają, i ciągle muszę wstawiać nowe, ale za to w chłodniejszym okresie mam tutaj oazę zieleni.

Teraz zieleń jest tu wszechobecna, niemal wchodzi do domu. Ogród jest przepiękny!

- Tylko dlatego, że dzieci dorosły, (śmiech) Oczywiście, nie do tego, aby w nim pracować. Chociaż przez dwadzieścia lat mąż miał ambicję "małego ogrodnika" i każdej wiosny zmuszał nas do tej upiornej pracy A ja nienawidzę grzebać w ziemi! Z przyjemnością doglądam, jak coś w niej rośnie, ale do prac ogrodowych jeszcze nie dorosłam. Może kiedyś? Dlatego to, co robił mąż, było gwałtem na mojej duszy. Dopiero kiedy córka była przed maturą i już nie miała czasu na pielenie, a syn dorósł na tyle, by zacząć się stawiać ojcu, odmówiliśmy tej przyjemności. Bo ja, jako dobra matka, poparłam dzieci (śmiech). Mąż w końcu machnął ręką: "a niech zarasta! Będziemy mieć tzw. angielski ogród". A ja rok później usłyszałam słowa: "Mamo, nie możemy patrzeć na ten smutny ogród, bo przypomina nam Powązki". To zmobilizowało mnie do działania. Namówiłam męża, żebyśmy zatrudnili ogrodników. Młodzi chłopcy z Akademii Rolniczej pojawiają się tu kilka razy w roku, a my znów całą rodziną siedzimy w ogrodzie. Bo nasze dzieci jakoś nie chcą od nas uciekać (śmiech).

Pani córka jest już studentką, nie wolałaby mieszkać sama, poczuć smak wolności?

- Też się zdziwiłam, ma przecież własne mieszkanie w Warszawie. Ale uwielbia ten ogród, często urządza tu grille dla kolegów, więc teraz, kiedy odżył, jej wyprowadzka odeszła w cień. Zastanawiałam się nawet: jak to teraz będzie? Bo często bywa tak, że kiedy są dwie dorosłe kobiety w domu, ciężko im się ze sobą dogadać. Dlatego ogromnie się cieszę, że tak dobrze się ze mną czuje. A ja z nią czuję się fantastycznie! Ona jest tutaj gospodynią.

Bo Pani żyje teatrem, wciąż coś tworzy. A jak kreowała Pani przestrzeń tego domu?

- To się stało samo. Jesteśmy normalną rodziną, która żyje na co dzień, która chce czuć się dobrze w domu. Dlatego zawsze wspólnie decydujemy o jego wystroju. Teraz nie jestem zachwycona tym, co tu się dzieje. Od początku miałam salon w ulubionym, niebieskim kolorze - i uważam, że był o wiele ładniejszy. Ta kanapa została niedawno przeniesiona do jacuzzi, a córka wymyśliła modniejsze kolory: lila, róże i fiolety. Na szczęście nowa kanapa okazała się fatalna, w sensie jakości tkaniny, a więc niedługo się jej pozbędziemy. Czekam na ten dzień z utęsknieniem (śmiech). Ale na tym właśnie polega wspólne życie - na kompromisach. Nie jestem osobą, która będzie się biła o każdy kafelek, kolor ściany i kanapy - bo nie to jest ważne. Ważna jest atmosfera, jaka jest w domu. Jeżeli pozostałym domownikom te rzeczy się podobają i dobrze się wśród nich czują, dostosuję się do nich. Pod jednym warunkiem: aby ta kanapa była wygodna i kręgosłup mi później nie "siadał".

Chyba sporo Pani podróżuje? Stąd tyle teatralnych rekwizytów w całym domu?

- Marzę o napisaniu książki pt. "Moje podróże z teatrem", ponieważ takie przyglądanie się teatrowi od tej normalnej strony, czyli jak ludzie go na co dzień postrzegają, jak nim żyją, jest fascynujące. Oprócz masek, które w sposób oczywisty kojarzą się nam z teatraliami, zbieramy jeszcze lalki, marionetki oraz niezwykłe elementy scenografii. Dzieci już się do nich przyzwyczaiły i nie protestują, kiedy wystawiamy je na widok. A znam ludzi, którzy nienawidzą masek - mówią, że one przynoszą nieszczęście. Ale te moje są oswojone. No, oprócz jednej, którą przywieźliśmy niedawno z Borneo. Przypomina nam maskę, z którą też podróżowaliśmy po Malezji - i z którą wiąże się nieprawdopodobnie dziwna historia.

Zamieniam się w słuch...

- To była przepiękna, zabytkowa maska, miała jakieś dwieście lat i była własnością autentycznego plemienia indiańskiego. W dawnej kulturze, tradycji i całej ludowości malezyjskiej była niezwykłym przedmiotem, obdarzonym duchem-przewodnikiem. A ten duch mógł być dobry, ale mógł być i zły. To była najdroższa maska, jaką dotąd spotkaliśmy, kosztowała chyba z sześćset dolarów, ale bardzo chcieliśmy ją mieć w swojej kolekcji. Kupiliśmy ją. Dojechaliśmy z nią do lotniska i była. Ale na chwilę przed odlotem odkryliśmy, że jej nie mamy. Opuściła nas.

Tak po prostu: opuściła waszą walizkę? Sama?! Nikt jej w tej ucieczce nie pomógł?

- Po prostu nie chciała z nami być, nie zgadzała się na wyjazd z miejsca jej zamieszkania. Kiedy dolecieliśmy na stały ląd, w jednym ze sklepów z antykami znaleźliśmy podobną. Chinka, która je sprzedawała, miała tysiące masek, z różnych stron świata, i o większości potrafiła coś opowiedzieć, co rzadko się zdarza. Zeszliśmy więc na temat tej indiańskiej, targując się oczywiście. "Możecie spokojnie ją kupić - jest oswojona" - powiedziała Chinka. "Co pani przez to rozumie?" - spytałam. "To trudna maska i nie powinno się jej trzymać w domu. Ale ta ma pozłacane monety włożone w oczy" - wyjaśniła nam. "W ten sposób Chińczycy oswajają los" - dodała. "Myśmy mieli już taką maskę, tyle że gdzieś ją zgubiliśmy" - przyznałam się tej kobiecie. A ona na to: "Wyście jej nie zgubili, ona sobie od was poszła". Potem odkryliśmy, że ta oryginalna maska miała puste oczodoły.

I stąd ta moc! Ja wierzę, że dusze mają też stare meble. A takich u Pani nie brakuje.

- Drewniany stół i krzesła, które od początku stoją w naszej jadalni, są od kilku pokoleń w rodzinie mojego męża. Mają chyba ze sto dwadzieścia lat, przeżyły aż dwie wojny. Prawie wszystko zginęło w wojennej pożodze, jeżeli więc coś ocalało, chcemy to uszanować. Może to nie jest najpiękniejsza jadalnia, ale ma historię. Jesteśmy także przypisani do końca życia do biurka i serwantki, które zdobią salon. Wzięliśmy je z rodzinnych domów, więc mają dla nas wartość sentymentalną. Mam jeszcze przepiękną gdańską szafę - płakałam rzewnymi łzami, że nie mam już gdzie jej postawić. Stoi więc rozebrana w piwnicy moich teściów. I tych rzeczy nigdy się nie pozbędziemy. Zmieniamy kanapy, dywany, tkaniny. I co jakiś czas kuchnie, bo stają się demode. Teraz dzieci wymyśliły, jak tu pożenić nasze podróże, by wnętrze nie było rustykalne. I pojawiły się szafki z drewna bambusowego. Inne meble mamy w kolorze złamanej wiśni, eklektyzm w tym domu jest więc nieprawdopodobny.

To styl, który podkreśla Wasz charakter. Jedynym dziełem projektanta jest łazienka?

- Tak. Bardzo długo jej nie zmieniałam, nie umiałam jakoś sensownie jej zaplanować. My dziewczyny kochamy wannę, nie chciałyśmy z niej rezygnować. Chłopcy wolą prysznic, schodzili więc do jacuzzi. Ale mąż często mówił, że zanim wróci na górę, to już się czuje zaziębiony, więc wolałby mieć prysznic blisko, aby od razu po nim wejść do łóżka. Poprosiłam o pomoc zaprzyjaźnioną scenografkę. Dorota Banasik zrobiła mi zresztą cały Capitol - jej sposób myślenia i wyobraźnia niesamowicie mi się podobają. Spytała nas, w jakim stylu najlepiej się czujemy - a my byliśmy akurat świeżo po zachłyśnięciu się Azją kolonialną. - To bardzo dobry i wdzięczny temat - ucieszyła się. I z tej malutkiej łazienki zrobiła cudowne pomieszczenie, w którym zmieściła i prysznic, i wannę, i saunę, i klozet. I dlatego do miejsc, z którymi sobie nie radzimy (tak, jak my z ogrodem), warto wezwać fachowca. Jeśli coś nas boli, to idziemy do lekarza. Z chorobami duszy nie wstydźmy się więc poprosić o pomoc terapeutę. Z oswajaniem wnętrza jest podobnie; ale zatrudniając designera nie zdawajmy się tylko na jego gust, ważne są przecież nasze pasje i potrzeby.

Pani ze swojej pasji zbudowała nie tylko dom, ale i teatr! W Capitolu jest Pani od rana do nocy, załatwiając sprawy artystyczne czy spotykając się z widzami. A tutaj?

- Prawie wcale. Dzisiaj jest pierwszy dzień od miesięcy, kiedy usiadłam, czekając na państwa, i pomyślałam: "Jak to dobrze, że mam pretekst, żeby troszkę się po tym domu pokręcić". Nie pamiętam, kiedy ostatnio siedziałam w ogródku: w lecie podróżujemy, a ciepłych dni w roku jest mało... Teraz mam pracowity okres: coś sieję, coś buduję. Stworzyłam teatr, o którym od dziecka marzyłam, więc nie mogę go już zostawić. Nie kryję, że bardzo często tracę teraz przyjemność płynącą z pracy, z życia w ogóle, bo jestem nieludzko zmęczona, obciążona stresami kłopotami, ale szybko wracam do pionu i mówię sobie: "Rób to z radością!". Kiedyś męczyliśmy się, by zbudować ten dom. I dziś rano mogłam wyjść na trawę, nacieszyć się pogodą, naładować akumulatory do dalszej pracy. O to tu chodzi!

Z teatrem będzie podobnie - Capitol z roku na rok prosperuje przecież coraz lepiej.

- I to jest budujące! Zwłaszcza, że to jedyny teatr w Warszawie, a chyba i w Polsce, który nie dostał znikąd złotówki na rozwój - wszystko zbudowałam własną pracą i pieniędzmi. Namówiłam wspólników, by zrobić taką formułę finansową, która pozwoli funkcjonować nam na rynku. Stąd pomysł na połączenie teatru z klubem i eventami. Nowatorski pomysł - bo nie ma drugiego takiego w całej Europie. I trudny - bo kluby nagle stają się modne i - tak, jak efemerydy - szybko znikają, a na ich miejscu pojawiają się następne. A miejsca kulturalne - jak teatry czy galerie - robi się latami. Latami przyzwyczaja się do nich ludzi. I kiedy już myślałam, że tych różnych światów nie uda się pogodzić, nagłe coś "zaklikało". Ogromnym wysiłkiem, żelazną dyscypliną (także finansową) i moim przygotowaniem do prowadzenia tego biznesu, udało nam się ogarnąć sytuację. Pracowaliśmy na to trzy i pół roku. Tylko w tym sezonie zrobiliśmy aż cztery swoje spektakle, a na koncie mamy już piętnaście premier. I żal mi tylko, że Carmen - ze względów finansowych - musiałam przełożyć na jesień.

Ale za to szykuje się mocne otwarcie nowego sezonu teatralnego. I tego Pani życzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji