Artykuły

Kordian: dwa teatry

Tego samego dnia, 19 listopada, odbyły się jednocześnie dwie premiery "Kordiana", w warszawskim Teatrze Narodowym i we wrocławskim Teatrze Polskim. Było to coś więcej niż "mecz" pomiędzy dwoma miastami, które właśnie "Kordiana" wybrały dla uświetnienia dwóchsetlecia Sceny Narodowej. I coś więcej niż dwie kolejne - przyzwyczailiśmy się nawet mówić: zwyczajne - premiery dramatu Słowackiego. W Warszawie "Kordiana" inscenizował Kazimierz Dejmek, we Wrocławiu Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski. A więc reżyserzy, którzy w ostatnim dziesięcioleciu mieli najwięcej własnych rzeczy do powiedzenia w polskim teatrze współczesnym; reżyserzy "mojego" pokolenia, których sztuka inscenizacyjna była dla mnie - chyba nie tylko dla mnie - najważniejszą częścią współczesnej edukacji teatralnej. Długi czas nazwiska te wymawiano jednym tchem. Trzeba było dziesięciu lat - i równoczesnej premiery "Kordiana" - żeby wreszcie zrozumieć jak wiele tych twórców różni i jak bardzo różny jest kierunek rozwoju ich teatrów.

Dla Dejmka, który z chwilą objęcia Teatru Narodowego stał się zapamiętałym w pasji organizacyjno-koncepcyjnej dyrektorem, pokornym wobec narzuconych sobie samemu rygorów pierwszej sceny inscenizatorem i samotnym artystą, był "Kordian" ważną próbą wyjścia poza obszar teatru stylizowanych widowisk - i pierwszą próbą inscenizowania dramatu romantycznego. Startował więc z pozycji bardzo niewygodnej; tak niewygodnej, że dla każdego, kto nie dał się nabrać na legendę o przywilejach wynikających z kierowania Teatrem Narodowym, do chwili premiery pozostawało denerwującą tajemnicą, czym będzie ten "Kordian", teatrem czy akademią rocznicową. Dla Krasowskich, którzy mieli za sobą, z jednej strony, dwie premiery "Dziadów" i osiem lat pracy w teatrze nowohuckim (odejście z Teatru Ludowego nie stanowiło w ich wypadku tak wyraźnej cezury, jak dla Dejmka pożegnanie Teatru Nowego w Łodzi), z drugiej - pełną dramatyzmu przygodę warszawską i kilka miesięcy zajętych porządkowaniem zaśmieconego teatru wrocławskiego, "Kordian" był raczej egzaminem wytrzymałości nerwowej. Byli do "Kordiana" przygotowani, mogli, a nawet musieli go robić - biografia artystyczna popychała ich właśnie w kierunku "Kordiana". Nie mieli środków i możliwości Dejmka ("ustawiony" teatr, rezerwa czasu, aktorzy), ani jego zdobytego już w Warszawie kredytu; ale mieli za to solidne zaplecze w postaci własnych premier. Dejmek, który od "Brygady szlifierza Karhana" doszedł poprzez "Łaźnię", "Święto Winkelrieda", "Ciemności kryją ziemię" do "Barbary Radziwiłłówny", "Historyi", "Żywota Józefa" (i "Jakuba Szeli"), miał za sobą z wielkiego repertuaru narodowego jedynie Wyspiańskiego. Krasowscy zrobili znakomite przedstawienie "Kordiana". Dejmek na "Kordianie" potknął się.

W stosunku do przedstawienia Dejmka padają dwa typy zarzutów. Do grupy pierwszej zaliczyć by należało pretensje, jakie zwykle miewają recenzenci: że spektakl jest za długi, że Holoubek gra tylko jedną rolę (i to w "Przygotowaniu"), że Laura Mikołajskiej nie jest romantyczną Laurą, że Wioletta Zawieruszanki została źle obsadzona i źle zagrana, że Dejmek-scenograf rozbija przedstawienie Dejmka-reżysera nieustannym opuszczaniem białego ekranu, na tle którego Gogolewski recytuje monologi (songi?) Kordiana, że fortepian w scenie włoskiej jest jako rekwizyt niepotrzebny, a jako symbol pomylony, że postać Nieznajomego i jego pieśń gubią się w niezdarnie poprowadzonej scenie na Placu Zamkowym, że w scenie końcowej brak jest mocnego akcentu zamykającego widowisko... Gdyby na tym poprzestać - a więc gdyby "Kordian" w Teatrze Narodowym budził jedynie zastrzeżenia realizacyjne, to Dejmkowi nie pozostawałoby nic innego do zrobienia jak zatrzeć radośnie ręce, skrócić przedstawienie, wyrzucić fortepian, poprawić parę szczegółów, powiesić portret Holoubka na portalu sceny, pokiwać głową nad zdradliwą miłością recenzentów, którzy nań kiedyś chuchali i dmuchali, teraz zaś, z powodu kilku głupstw, obrazili się na przedstawienie, Dejmka i model Teatru Narodowego przez niego proponowany, czekać na "normalną" publiczność i wierzyć, że zrobił oto dobre choć niedocenione przedstawienie. Jest jednak jeszcze druga grupa pretensji, bardziej poważnych; te mówią wręcz o klęsce Dejmka i o pomylonej recepcie na teatr romantyczny. Nie nadmierna rozwlekłość przedstawienia - głoszą one - jest pomyłką, ale pełen pychy pomysł zagrania prawie całego "Kordiana", do którego reżyser nie znalazł klucza uzasadniającego i usprawiedliwiającego tę decyzję. Pomyłką jest odromantycznienie i zracjonalizowanie "Kordiana": w wypadku inscenizacji Dejmka oznaczało to bowiem odczytanie tekstu romantycznego poprzez pryzmat dwóch sąsiadujących z romantyzmem epok, Oświecenia i pozytywizmu - co jest z punktu widzenia logiki zabiegiem fałszywym w samym założeniu. Zamiana diabelskiego "Przygotowania" w szopkę satyryczną rodem ze stylizowanych widowisk staropolskich Dejmka miała oczyścić dramat z metafizyki romantycznej i uwolnić Człowieka od ingerencji szatana, a w rzeczywistości umieściła po prostu całego "Kordiana" w ironicznym cudzysłowie - może i potrzebnym, ale nie tłumaczącym się dalszym przebiegiem akcji...

Trudno odmówić racji któremukolwiek z tych zarzutów. Przedstawienie jest irytująco zimne, jest logiczne, owszem, ale na modłę przejrzystego dramatu klasycznego, opowieść o niedojrzałym Kordianie została wypreparowana z romantycznej historiozofii Słowackiego, który udział szatana w "sprawie polskiej", traktował bardzo na serio, wcale nie jako figurę stylistyczną. Ale jednocześnie nie sposób uznać, że zreferowanie listy pretensji wyczerpuje problem Dejmkowego "Kordiana". Jest to bowiem przedstawienie, które ma bardzo konsekwentnie pomyślaną (i bardzo niekonsekwentnie realizowaną) koncepcję całościową, ma kilka znakomitych pomysłów i kilka świetnie zrobionych scen.

Oczywiście, Dejmkowi przeszkadza najbardziej jego własne założenie wstępne, że będzie grał całego "Kordiana". Gdyby nie to, mógłby bardzo konsekwentnie i przekonywająco (choć w zupełnie nie romantycznym stylu) opowiedzieć dzieje niezdolnego do działania chłopca, który chce przestać być niedojrzałym chłopcem. Kordian przestałby wówczas być bohaterem romantycznym, reprezentowałby po prostu pokolenie, które historia skazała na uczestnictwo w sprawach Polaków", a które nie dorosło do roli świadomego reprezentanta swego narodu. Dejmka, zdaje się, ciągnęło w tę stronę. Miał ochotę odczytać Słowackiego na modłę teatru politycznego zabierającego się do rozrachunków z przeszłością. Oczywiście, żeby to przeprowadzić, musiałby mieć innego zupełnie niż Gogolewski Kordiana, bardziej chłopięcego, żarliwszego, gorącego i nieopanowanego w działaniu; Gogolewski recytował strofy Słowackiego na chłodno, próbował wiersz "Kordiana" intelektualizować relacjonował w sposób "obiektywny" kolejne przygody tego nie-bohaterskiego (tak chyba myślał o Kordianie Dejmek) bohatera. I musiałby poważnie okroić tekst, a tego - w myśl przyjętego z góry założenia - nie chciał zrobić. Wbrew sobie ciągnął dramat polityczny do teatru romantycznego, bez przekonania i bez wewnętrzne ku temu potrzeby, raczej by mieć w repertuarze Teatru Narodowego pełnego "Kordiana". Mógł więc co najwyżej "gubić" romantyzm "Kordiana" przy pomocy anty-bohaterskiej interpretacji. Tak się też stało. Stąd właśnie szopkowy charakter "Przygotowania", w którym reżyser szydząc z nadprzyrodzonych sił zaprzeczył istnieniu związku między spiskiem szatańskim a spiskiem koronacyjnym, stąd próba psychologicznej motywacji "Weltschmertzu" Kordiana i jego nieszczęśliwych przygód ze światem i Polską, stąd też wymiana romantycznej metafizyki (i romantycznej metafory poetyckiej) dramatu Słowackiego na bardziej przyziemną i materialną - Historię.

Stała się rzecz najgorsza z możliwych: zapalona została Panu Bogu świeczka i diabłu ogarek. W efekcie reżyser nie uratował ani swojej własnej koncepcji "Kordiana" zracjonalizowanego, ani tekstu dramatu Słowackiego, który brzmiał ze sceny martwo i zimno. "Kordian" zamierzony przez Dejmka jako wielki teatr metafory politycznej rozpłynął się inscenizatorowi w palcach. Zamiast pasjonującego widowiska o pokoleniu Kordianów otrzymaliśmy po prostu sprawne technicznie, efektowne i puste od środka przedstawienie, które miało kilka dużej klasy teatralnej scen. Udały się ruchome parawany, funkcjonalne i wyjątkowo obojętne jako tło akcji scenicznej (takie same parawany zaprojektował sobie Craig do moskiewskiego "Hamleta" z 1911 roku, dopiero u Dejmka jednak zaczęły działać technicznie bezbłędnie). Świetnie pomyślana scena watykańska, w której początkowo niewidoczny Kordian rozmawia przez całą długość sceny z władczym papieżem, aż wreszcie zostaje zmiażdżony przez opuszczające się na zuchwałego Polaka dzwony watykańskie zawieszone u sklepienia sali audiencyjnej. Efektowna teatralnie scena koronacji: car w długim płaszczu z wyhaftowanym polskim orłem, na pierwszym planie przypominające szubienice rusztowania ze sceny na Placu Zamkowym i triumfalny hymn "Niech żyje polski król", śpiewany na melodię "Boże cara chrani". Znakomicie ustawiona reżysersko scena w podziemiach katedry

Przedstawienie wrocławskie ma dwa rewelacyjne momenty, których zabrakło w przedstawieniu Dejmka: precyzyjną konstrukcję interpretacyjną i logiczny kształt teatralny. Dekoracje Jana Kosińskiego były robione z myślą o tradycji paryskiego Cyrku Olimpijskiego. Stąd wzięte zostały, na prawach zmodyfikowanych cytatów historycznych, pewne pomysły inscenizacyjne. Odezwały się w scenografii: tak lubiane przez inscenizację romantyczną zmiany otwarte, wizualne efekty sceniczne, koń jako łącznik między kolejnymi epizodami aktu II (Wędrowiec), znakomita teatralnie scena "Strachu i Imaginacji", która była wreszcie naprawdę pokazana jako wędrówka Kordiana w Zamku Królewskim, z sali koncertowej do gabinetu konferencyjnego i do sali tronowej. Obok tego - pełna ekspresji, ruchu i niepokoju scena na Placu Zamkowym, wstrząsająca w swej syntetycznej skrótowości scena w szpitalu wariatów, z której następuje błyskawiczne przejście do sceny na Placu Saskim, zakończonej przeniesionym ze skreślonej sceny klasztornej monologiem Kordiana "Nie będę z nimi"... Wyposzczeni w ciągu chudych lat anty-widowiskowego literackiego teatru kameralnego odkrywamy we wrocławskim "Kordianie" nareszcie "teatr do patrzenia". Zwarte, fascynujące teatralnie widowisko romantyczne. Nie tylko luźne sceny.

"Kordian" Dejmka trwał 4 godziny i 10 minut, "Kordian" Skuszanki i Krasowskiego - 2 godziny i 35 minut. Tekst we Wrocławiu został oczywiście skrócony; ale znacznie łagodniej, niżby to wynikało z porównania długości obu przedstawień. I nie skróty (zresztą znakomicie opracowane) ani czas trwania decydują o najważniejszych różnicach między warszawskim i wrocławskim "Kordianem".

W Warszawie "Przygotowanie" jest szopką satyryczną o nieczytelnych aluzjach do przyszłych wydarzeń z nieistniejących drugiej i trzeciej części "Kordiana". We Wrocławiu jest autentycznym przygotowaniem szatańskich sposobów wpływania na dzieje, które staną się tłem dla wielkiego dramatu Kordiana, który tu również nie dojrzał do zadań, jakie narzuca mu historia. W Warszawie Kordian walczy z własną niemocą, później - z własnym zwątpieniem, próbując być jednocześnie partnerem w sporze człowieka z historią. We Wrocławiu na miejscu wpisanej przez Dejmka do dramatu Słowackiego historii operującej racjonalną czy pseudoracjonalną motywacją, mamy po prostu romantyczną metaforę poetycką, wysnutą z myśli historiozoficznej Słowackiego, pesymistycznej i pełnej ironii jednocześnie. Kordianowi towarzyszy nie odstępujący swojej ofiary Mefistofeles, który stał się w przedstawieniu Skuszanki i Krasowskiego jedną z bardziej eksponowanych figur dramatu. Mefistofeles robi wszystko, by rozczarować bohatera, zdobyć nad nim władzę i wykorzystać dla swoich szatańskich celów. Mefistofeles zjawia się przed próbą samobójstwa, mówi tekst papugi w scenie watykańskiej, mówi tekst chmury, która przenosi Kordiana ze szczytu Mont-Blanc do Polski, jest Nieznajomym na Placu Zamkowym, szyldwachem w scenie w podziemiu katedry, doktorem w szpitalu wariatów. Postać Mefistofelesa przewijająca się przez dramat łączy w spoistą całość poszarpane sceny " Kordiana", kieruje także losami ludzi: szatan wznieca bunt, szatan spędza lud ze sceny, szatan staje w obronie legitymistycznych racji Prezesa. Tragizm Kordiana polega na tym, że otacza go społeczeństwo obojętne, działa wśród przywódców znużonych, dostaje się w ręce wielkorządców tępych. Lud na Placu Zamkowym nie jest w przedstawieniu wrocławskim schillerowskim ludem rewolucyjnym; raczej obojętnym tłumem, którym kierują odruchy rozbawionego niezwykłymi wydarzeniami motłochu. Car jest nędznym satrapą, tępym żołdakiem, raczej karykaturą niż wzorem wielkiego męża stanu. Prezes jest zmęczonym starcem, wspominającym z roztkliwieniem czasy bohaterskiej młodości ("Lepiej przy Waszyngtonie było umrzeć")...

Wrocławski "Kordian" ma zwartą budowę zamkniętego dramatu poetyckiego; dokonano tu kilku frapujących odkryć interpretacyjnych, które będą się liczyły w dziejach scenicznych "Kordiana". Warszawskie przedstawienie kończy się zawieszeniem głosu Pierwszego z ludu: "Oficer go nie widzi., rękę podniósł w górę...". Skuszanka i Krasowski partie końcowe rozegrali inaczej, przedstawienie zamyka Poeta (trzecia osoba prologu) mottem do "Kordiana" wziętym z poematu "Lambro". Mieli do tego prawo, udało im się bowiem przy zmianie litery tekstu dochować wyjątkowej wierności teatrowi i myśli "Kordiana". Jest to oczywiście konsekwencja generalnego układu kompozycyjnego - i interpretacji całego dramatu: "[Egipcjanin] na liściu pisze zmartwychwstania słowa,/ Chociaż w tym liściu serce nie ożyje, /Lecz od zepsucia wiecznie się zachowa./ W proch nie rozsypie..."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji