Artykuły

Zamiar nie według sił

Tak się już przyjęło, że dla uświetnienia swych kolejnych jubileuszy wystawiają nasze teatry któreś ze sztandarowych dzieł narodowego repertuaru, a nie popełnię błędu, że prym wiodą dramaty Słowackiego i Wyspiańskiego. Rzecz poniekąd zrozumiała, jako że dla honoru domu nie podaje się gościom na uroczystym przyjęciu potraw pospolitych, lecz wyszukane, wymagające od gospodarzy kulinarnego kunsztu i dowodzące wybrednego smaku gości. I wszyscy chodzą dumni...

Oczekujemy więc wtedy albo nowej interpretacji myśli szacownego klasyka, albo wykonawczej perfekcji, lekkomyślnie łudząc się, że zaznamy pełni szczęścia. No i mamy na czterdziestolecie Teatru Nowego premierę "Kordiana", jednego z tych dzieł, co angażują niemal cały potencjał mniejszych zespołów, które od wielkiego święta mierzą siły na zamiary.

I stało się, jak musiało. Kto żyw dostał zadanie aktorskie (a niektórzy nawet po kilka ról), zaproszono do udziału chyba kilku aktorów z innych teatrów, choć tylko przy jednym nazwisku zaznaczono w programie, że występuje gościnnie. Można było pomyśleć, że realizatorom przyświecała koncepcja takiego operowania zbiorowością, posługiwania się ruchem scenicznym, że okaże się to wystarczające dla przekazania widowni głównej idei utworu.

Dramat jako sztuka słowa wymaga jednak, żeby przeżycia i myśli bohaterów zostały wyartykułowane, i to pieczołowicie, jak na to zasługuje język sceniczny Słowackiego, który w dialogach tak znakomicie wypełnia funkcję charakteryzowania postaci. Język, przyznajmy, trudny mieniący się odcieniami znaczeniowymi, plastyczny, oddziałujący na wyobraźnię.

A tymczasem właśnie niezadowalające przekazywanie tekstu przesądziło w znacznej mierze o miernym sukcesie artystycznym przedstawienia. Po pierwsze całe partie dialogu snuły się tak cicho i niewyraźnie, częściowo z winy nieświetnej dykcji, że chwilami dawały się słyszeć na widowni wołania: "Prosimy głośniej!". Ale chyba jeszcze trudniejszy do przyjęcia był dla widzów sposób mówienia wiersza przez tytułowego bohatera.

JACEK PAWLAK, którego poznaliśmy jako aktora wielce uzdolnionego, stanął tu przed zadaniem wymagającym wielkich umiejętności - uwiarygodnienia rozwoju postaci od nadwrażliwego i nad wiek rozwiniętego piętnastolatka, o trudno wyobrażalnym dziś społeczno-towarzyskim statusie prawie dorosłego młodzieńca, przez jego wojaże i przygody wzbogacające znajomość życia i praw tego świata, do spełnienia się przez heroiczny czyn, a raczej decyzję czynu, a wreszcie tragiczny finał z ułaskawieniem, które nie dotarło na czas.

W tym procesie nie mogliśmy jednak uczestniczyć z powodu wygłaszania przez aktora tekstu w niezgodzie z logicznym sensem zdań. Rozumiem, iż Pawlak chciał uniknąć łatwej rymowanki, która zresztą u Słowackiego nie objawia się natrętnie, chyba że (jak np. w "Beniowskim") demonstruje przed czytelnikiem rymotwórcze igraszki. Można było odnieść wrażenie, że aktor żeby zgubić rym i rytm, całkowicie arbitralnie przeszedł na prozę, ale żeby dać jakiś ekwiwalent piękna poezji Słowackiego, nasycił swój tekst nieustannym emocjonalnym falowaniem, z intonacją manierycznego zaśpiewu. A ponieważ podobna maniera odzywała się jeszcze tu i ówdzie, można by mniemać, iż była to ogólniejsza koncepcja, z której kilkoro wykonawców na szczęście się wyłamało.

Odnosi się to m.in. do LUDWIKA BENOIT, który z nienaganną logiką wypowiadał kwestie Prezesa, do PIOTRA KRUKOWSKIEGO w roli Doktora (i w innych). Ale żywioł deklamacji, urozmaicanej śpiewanym tekstem, nie zawsze też zrozumiałym, ale przynajmniej tworzącym nastrój jakby rapsodu, zaciążył nad odbiorem akcji przez widownię i wzmagającym się znużeniem.

Dopiero wizyta Kordiana u Papieża, z udziałem doskonałego JANUSZA KUBICKIEGO dała przedsmak wielkiego teatru, który doszedł do głosu w niezawodnej scenie przetargów i szantażu między Wielkim Księciem - LECH GWIT, a jego cesarskim bratem - BRONISŁAW WROCŁAWSKI. Rolę Laury, z dojrzałą wyrozumiałością traktującą przedwczesne amory Kordiana przekonująco zagrała MIROSŁAWA MARCHELUK. ANDRZEJOWI GŁOSKOWSKIEMU - chyba za karę, że robi to dobrze, przypisano rozsnuwanie przed widzem dramatycznych opowieści i pewnie każą mu odegrać koncert Wojskiego.

W przedstawieniu bardziej wyraziście rysowały się, moim zdaniem, racje publiczne niż dramat Kordiana, a więc gorzki i bolesny patriotyzm, przeprowadzający bezlitosny obrachunek z narodowymi przywarami. Co prawda anachroniczny może się dziś wydać system wartości, nakazujący uznawać cara (i zarazem króla polskiego) za pomazańca bożego, którego zgładzenie równa się - rzadkiej w Polsce - zbrodni królobójstwa...

A swoją drogą, w tym samym roku 1834 ukazały się utwory o tak różnej stylistyce i wymowie, jak "Pan Tadeusz", "Kordian" i "Zemsta"...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji