Artykuły

Skarb pozostał nienaruszony

"Kordiana" Juliusza Słowackiego - jak każde wielkie dzieło dramatyczne - można rozmaicie interpretować, różnych się w nim doszukiwać treści i znaczeń, próbować podążać jednym z wielu, wskazanych przez autora, tropów myślowych. Tak było niemal od samego początku scenicznej kariery "Kordiana". Michał Masłowski w "Dziejach bohatera" pisze jak to w roku 1924 - a później ponownie w roku 1930 - Teofil Trzciński przeciwstawiał się znanej wówczas i niemal obowiązującej inscenizacji Józefa Kotarbińskiego. Trzcińskiemu chodziło bowiem "O "odkłamanie" fałszywie patriotycznej - w jego przekonaniu - interpretacji Kotarbińskiego i ukazanie istoty ideowej i estetycznej utworu, która jego zdaniem polegała na prawdzie psychologicznej ewolucji bohatera".

Dotyczące "Kordiana" spory interpretacyjne nie ustawały w zasadzie nigdy. Wystawiając go w roku 1978 na scenie Teatru im. Stefana Jaracza Jan Maciejowski kończy dramat - wbrew intencji autora - odgłosem salwy karabinowej. W tym konkretnym przypadku oznacza ona nie tylko śmierć bohatera, jej grzmot przypieczętowuje ostatecznie los powstania listopadowego. Przesłanie zaś, które kazało karabinom wypalić, jest aktualne do dziś. Maciejowski widział bowiem wówczas w dramacie Słowackiego ilustrację tragicznej nieskuteczności choćby i największych wysiłków jednostki - podejmowanych w szczytnych, a w dodatku służących ogółowi intencjach - jeśli nie znajdzie ona dla idei szerokiego poparcia społecznego.

W sześć lat później Zbigniew Mich, reżyserując "Kordiana" w Teatrze Studyjnym '83 im. Juliana Tuwima, przygotował spektakl z ogromnym rozmachem i takąż pomysłowością. Równocześnie jednak tak go pogmatwał myślowo, iż trudno się było zorientować czy idzie w nim nikłym tropem, wiodącym ku Słowackiemu mistycyzującemu - co w odniesieniu do "Kordiana" jest czystym nieporozumieniem - czy też wyraźną ścieżką gorzkiego ironisty, usiłującego przeciwstawić się rozpoczynającym swój żywot mitom i narastającej legendzie.

I oto mamy trzecią - w ciągu jedenastu lat - inscenizację "Kordiana" na łódzkich scenach. Znacznie od tamtych dwóch się różniącą, bliższą raczej wspomnianej interpretacji Trzcińskiego, aczkolwiek z wyraźnie wymowną kwestią psychologicznej ewolucji bohatera. Ta bowiem - kosztem niemal równego potraktowania wszystkich wątków myślowych - jest ledwie zaznaczona, przez co jej tragizm został wydatnie obniżony. Gdy przeto zamknięty w szpitalu wariatów Kordian (unikający grubszej kreski w portretowaniu postaci Jacek Pawlak) rzuci w twarz Szatanowi (Piotr Krukowski) ciężkie oskarżenie: "Ostatni skarb wydzierasz, własne przekonanie..." - zabrzmi to mało przekonująco. Owo "własne przekonanie" zdaje się być - w tym przypadku - dość wątłe i chwiejne. Szkoda. Bardziej jednoznaczne potraktowanie tego problemu mogłoby przynieść interesujące rezultaty, ożywiając niegdysiejsze spory o jedną z możliwych interpretacji dramatu Słowackiego.

Szczególnej uwagi wart byłby - gdyby został należycie rozwinięty - nieśmiało się pojawiający wątek stłamszonej w owych czasach i z trudem się do życia przebijającej polskości, rozważanej nie tylko w kategoriach politycznych, lecz także społecznych. Słynne zdanie "Mój brat... już Polakiem" każe Słowacki mówić Carowi z wściekłością, traktując ten zarzut wręcz jako obelgę. Tymczasem chłodny, opanowany i władczy Bronisław Wrocławski (Car) wypowiada je z pewną rezygnacją, stwierdzając nieprzyjemny dlań, ale nieodwracalny fakt. Jest to zresztą niejako konsekwencją nieco wcześniejszego zachowania się Wielkiego Księcia (impulsywny, szczery w swych reakcjach Lech Gwit). Wątek ten wszakże powinien byś zaznaczony już niemal od pierwszej sceny, ku czemu byłaby okazja w dialogu Kordiana z Grzegorzem (Andrzej Głoskowski), a pewnie i z Laurą (chyba nadmiernie opanowana Mirosława Marcheluk). Nie mówiąc już o scenie czwartej aktu III "rozgrywającej się w "lochu podziemnym w kościele św. Jana". W omawianym spektaklu epizod ten rozegrano z niebywałym spokojem, jak by zarówno Spiskowi jak i sam Kordian wiedzieli z góry, iż zwyciężą racje Prezesa (świetnie mówiący wiersz Ludwik Benoit), dla których przeciwstawieniem nie będzie nawet ofiara Starca (gościnnie występujący Władysław Dewoyno).

Także w scenie z Papieżem (ładnie, czysto prowadzący tę niewielką rolę Janusz Kubicki) postawa Kordiana może się wydać mało przekonująca, przez co - bulwersujące w okresie międzywojennym aż do pomijania tej sceny w przedstawieniach dla szkół - zdanie "Na pobitych Polaków pierwszy klątwę rzucę" - zabrzmi jak wypowiedziane mimochodem. A przecież miało ono liczącą się wówczas konsekwencję, jako że papież Grzegorz XVI w bulli "Cum primum" rzeczywiście ostro potępił powstanie listopadowe.

W ogóle całe przedstawienie jest nadmiernie - moim zdaniem - wytonowane, niepotrzebnie unika mocniejszych akcentów, podkreśleń, różnicowania napięcia. Toczy się w spowolnionym, chwilami nużącym rytmie, któremu przydałoby się nieco wewnętrznego pulsowania. Poczynione skróty te nie zawsze wydały mi się najszczęśliwsze, co dotyczy m.in. sceny z kreowaną przez Danutę Rynkiewicz Wiolettą. Oszczędna aż do skąpstwa - jeśli nie liczyć kostiumów - scenografia Jana Banuchy proponowała reżyserowi ogromne przestrzenie do wykorzystania, propozycja ta jednak niekiedy przyjmowana była niezbyt chętnie. Na koniec dodajmy, że pewne fragmenty tekstu były śpiewane do ładnej muzyki Zbigniewa Karneckiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji