Artykuły

Marivaux z Bagateli

Kiedy arcybiskup Montazet udał się na swoje stanowisko do Lyonu, stara kanoniczka, siostra kardynała de Tencin, winszowała mu sukcesów u kobiet, między innymi dziecka, które miał z panią de Mazarin. Prałat przeczył wszystkiemu i dodał: "Toć po twarz nie oszczędziła nawet pani! W mojej miłostce z panią de Mazarin nie więcej jest prawdy niż w tej, o którą panią pomawiano z kardynałem". "W takim razie - rzekła spokojnie kanoniczka - dziecko jest pańskie".

To Chamfort. O jego anegdotach Boy powiedział, iż są nieocenionym dokumentem, iż oddają smak epoki lepiej, niżby to mogła uczynić cała monografia. Nie inaczej z przytoczoną anegdotą o pani de Tencin. Popularny Grand Larousse pomieścił jej nazwisko pośród oddanych przyjaciół Marivaux, obok Houdar de La Motte'a, Fontenelle'a, pani de Lambert, pani de Verteillac, pani de Boccage, Helwecjusza i d'Alamberta. Była bowiem przez wiele lat jego powiernicą i protektorką, a on stałym bywalcem jej literackiego salonu, jednego z najświetniejszych w owym czasie i jednego z tych, które kontynuowały styl i tradycję galanterie, dyktowały gust i smak, animowały prawdziwe spory intelektualne. To są, mówiąc górnolotnie, nie kwestionowane dzisiaj zasługi pani de Tencin wobec historii. To natomiast, co utrwalił Chamfort, jest owej historii odbrązowieniem czy, jak kto woli, uczłowieczeniem. Warto przypomnieć, że "Czas, w którym tworzył Marivaux swe najlepsze utwory - jak pisał Boy - to epoka Regencji, kiedy dwór i miasto, długo gnębione posępną dewocją ostatnich lat Ludwika XIV, nagradzają sobie lata przymusu folgą grubego używania i rozpasaniem powszechnej hulanki. Jeżeli mimo wszystko, co nam odmiennego mówią autentyczne świadectwa, przedstawiamy sobie rozkwit XVIII w. jak ów delikatny pastel, na którym wytworni panowie i panie rozmawiają subtelnie i tkliwie o doskonałym porozumieniu serc, sprawili to przede wszystkim Marivaux w literaturze i Watteau w malarstwie".

W przedstawieniu Anny Polony owi panowie i panie - one przede wszystkim, do nich należy prowadzenie miłosnej gry - toczą rozmowy i subtelne, i wdzięczne, i tkliwe. Ale prowadzą też działania "un peu piquante". Czasami owa pikanteria przejawia się w aluzyjnym geście czy spojrzeniu. Bywa jednak i dosłowniejsza, jak wówczas gdy Paskin, w miłosnym zapale włazi pod spódnicę Lizetty i, sądząc po jej minie, nie szczędzi pieszczot. Te działania są raczej wbrew niektórym, zwłaszcza francuskim, egzegezom miłości w komediach Marivaux. Miłości zdominowanej ponoć przez dwie wartości o znamionach constans: "la decence" (czyli przyzwoitość) i "la mesure" (czyli miarę). Ale są przecież w zgodzie ze współczesną naszą wiedzą o kulturze i modelu rokokowej miłości. Wiedzą, którą można i należy czerpać również spoza utworów autora Igraszek trafu i miłości.

Tak właśnie postąpiła Anna Polony, zaś obrana przez nią perspektywa posłużyła przedstawieniu. O ile nad przyzwoitością można dyskutować, o tyle co do miary nie ma wątpliwości. Zachowano ją w każdym calu. Nie tylko w analizie psychologicznej postaci, trafnie opartej na mikroobserwacjach, na drobnych, a przecież wiele mówiących szczegółach, ale i w entourage'u. Obok słowa miara trzeba postawić dwa jeszcze - smak i elegancja. Pastelowa kolorystyka scenerii, pięknie utrzymane w gamie ciepłych barw kostiumy, stylowe detale. Akcja toczy się nie we wnętrzu domu Orgona, jak dyktują didaskalia, ale w zręcznie zaprojektowanej przestrzeni mieszczącej kilka umownych planów. Zaznaczono pokoje, gotowalnię Sylwii, ogród w perspektywie. A w nim zabawną budowlę, pawilonik, który otworzy się w finale, by zaskoczyć niespodzianką. Zespołem muzyków we fraczkach i białych perukach, gotowych uświetnić koncertem szczęśliwe zaręczyny.

Realizatorom udała się rzecz, która z reguły nie udaje się w naszym teatrze. Obronili tekst Marivaux przed banałem, schematem i sztampą, wedle których ukostiumowani z francuska bohaterowie odgrywają niekiedy na scenach komedię o miłości "w ogóle", rozprawiając o niej bez poczucia miary, rytmu, urody i poetyckiego wdzięku dialogu, bardzo przecież trudnego. Ten dialog w krakowskim przedstawieniu został starannie wymodelowany, poddany żelaznym regułom, które aktorzy respektują. Sposób dzielenia frazy, akcentowania sylab i słów, pauzowania - wszystko to nie tylko buduje linię melodyczną dialogu, ale i znaczy. Służy dobrze charakterystyce postaci oraz sytuacji. Bardzo to rzetelna i konsekwentna praca, widać, iż surowo przez reżyserkę egzekwowana.

Anna Polony zrobiła przedstawienie, o którym można powiedzieć, ze jest aktorskie. Cały zespół znalazł pole do popisu, nawet w epizodzie. Połowa powodzenia tkwi we właściwym obsadzeniu ról, świetnie grają warunki zewnętrzne, także głosowe aktorów. Pokojówka Lizetta w wykonaniu Lidii Bogaczówny i Paskin, którego gra Kajetan Wolniewicz, to plebejusze z urody, postawy i zachowań, mimo poloru nabranego na służbie, mimo wysiłków bycia wyższymi ponad swój stan. Natomiast Sylwię Ewy Lejczakówny i Doranta Włodzimierza Chrenkoffa łączy cecha wspólna, pewna klas sposobu bycia, także zewnętrzności. Obie pary są dobrze skontrastowane, co ożywia intrygę, i dobrze wywiązują się z zadań. Ale prym wiedzie Sylwia, bodaj najostrzejsza, najinteligentniejsza i poddana najcięższej próbie uczucia z całej czwórki. Znać, że miała aktorski wzór. Mianowicie - Annę Polony. Dodatkowym niejako, zabawnym smaczkiem tych Igraszek... jest to, że nie sposób nie widzieć w nich jej ról i jej osobowości. Skojarzenia są nieodparte. Aktorki jak Polony, aktorzy jak Polony - prawie pikanteria. Powiedziałam, że jest to spektakl aktorski, choć narzuca wykonawcom nazbyt chwilami sztywny gorset formy. A jednocześnie jest to przedstawienie reżyserskie, w dobrym słowa znaczeniu. Skomponowane z precyzyjną partyturą sytuacyjną, z czytelnymi i umotywowanymi rozwiązaniami, opartymi mocno na tekście, z efektowną klamrą spinającą całość. W finale, przy dźwiękach coraz bardziej "zacinającej się" muzyki, postaci zastygają w pozach porcelanowych figurynek albo marionetek z pozytywki. A więc pojawia się pewien dystans wobec przedstawionego świata i zarazem ukłon w stronę widzów. Ot, odkurzyliśmy i ożywili ku zabawie państwa to stare cacko (szkoda, że podczas warszawskiej prezentacji zabrakło licznej widowni - oglądałam pierwsze przedstawienie przy pustawej sali).

Jednak ów dystans nie likwiduje wcale bogactwa przeprowadzonej tu analizy narodzin miłości, uczucia, które wedle Marivaux jest czymś na kształt obezwładniającej choroby, ani też zawiłości drogi, jaka do jej samouświadomienia prowadzi. "W końcu dopłynęłam do brzegu mówi Sylwia w trzecim akcie, by wyrzucić z siebie "Ileż miłości!". To piękna puenta motywu miłości jako wielkiej podróży, jako wielkiego poszukiwania, w którym intuicja pospołu z sercem bierze górę nad rozumem, a natura nad konwenansami kultury. Porównywano Marivaux z piewcami miłości tej epoki, z l'Abbe Prevostem, z Bernardin de Saint-Pierrem, z panną de Seudery. O Igraszkach napisano nawet, że są ruchomym, teatralnym odpowiednikiem słynnej Mapy Krainy Czułości ("La Carte du Tendre") z jej "rzymskiego" romansu pt. Klelia. Ale próbowano również czytać Marivaux z perspektywy późniejszych autorów, jak Choderlos de Laclos czy Boski Markiz. Cień takiego spojrzenia można odnaleźć w przedstawieniu Bagateli, ale to naprawdę cień, bo motyw okrucieństwa miłości, łamiącej prawa rozumu, został ledwie zaznaczony, a o perwersji jakiejkolwiek trudno tu mówić. Jest, natomiast, miło, trochę chwilami za słodko i bardzo sympatycznie.

To przedstawienie ma i mieć będzie wielu zwolenników, daje wszak rozrywkę kulturalną i fachowo sporządzoną. A przecież budzi, mówię o sobie, niedosyt. I jeszcze pytanie - po co właściwie grać dzisiaj Marivaux, czy tylko z tak zwanego poczucia kulturalnego obowiązku? Pytanie nie jest postawione lojalnie. Wiem, skąd się zrodziło, jak i ów niedosyt. Było już w historii wystawień Marivaux przedstawienie, które udowodniło, że autora tego można czytać i grać zgoła inaczej, niż chce obiegowa najbardziej nawet szlachetna tradycja. Myślę o Dyspucie w reżyserii Patrice Chereau, którą oglądałam na belgradzkim BITEF-ie w 1976 roku. Spektakl wielki i wspaniały, oryginalny i niezwykły. Chereau zrobił z Dysputy fascynujący teatralnie traktat o istocie namiętności, o naturze ludzkiej, o duszy i rozumie, o tym, co w człowieku świadome i nieświadome. A był to teatr całkowicie odległy od rokokowych piękności Marivaux. Teatr z pogranicza magii i snu, który toczył się powolnym rytmem w monumentalnej i niesamowitej aurze pejzażu łączącego architekturę jakby wyjętą z płócien Chirico z "żywą" wodą i zielenią. Niedobrze, że widziałam to przedstawienie, siła wspomnień przytłacza dzisiejsze doznania, przeszkadza. A przecież alegoryczna i filozoficzna Dysputa to trochę inny Marivaux niż ten z Igraszek... Więc może nie mam racji? Tylko że ta komedia niepokoi. Są w niej tropy ciekawe, jakby mało u nas postrzegane, jak np. motyw maski, prawdy i udania, którego wieloznaczność najlepiej oddaje niemiecki przekład tytułu Maske fur Maske. Czy nie brzmi to bardzo współcześnie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji