Artykuły

Czekanie na księcia

Wielu rzeczy się mogłam spodziewać, ale tego, że będę z zainteresowaniem oglądać Bałuckiego, to jednak nie. No bo co to jest Bałucki? Staroświeckie ramoty, owszem, zręcznie napisane, ale w sam raz na prowincjonalną scenę albo dla zespołu amatorskiego, też nie z metropolii. Ten obiegowy pogląd utwierdziło we mnie wspomnienie paru przedstawień sprzed lat - "Grubych ryb" na scenie Teatru Młodego Widza, "Klubu kawalerów" w wykonaniu teatru objazdowego i "Radców pana radcy", na których próbował sił zespół amatorski spółdzielni "Plecionka" (chyba?).

Toteż "Ciężkie czasy" w telewizji zaczęłam oglądać przypadkiem - po prostu nikt się nie pofatygował i nie wyłączył telewizora po dzienniku, a ja, zbierając naczynia po kolacji, przystanęłam na chwilę z tacą w ręku, potem położyłam tacę, potem siadłam na chwilę, potem zawołałam do syna: "Piotrek, to jest zupełnie dobrze grane, zobacz w programie co to jest", a jeszcze chwilę potem wypełzła z kątów cała rodzina i oglądaliśmy in gremio do końca.

To się zdarza nieraz. W sobotę przegląda się program, mówi się: "O rany, przez cały tydzień same chały" i z powziętym z góry uprzedzeniem wciska się klawisz, ledwie przebrzmi informacja, że "wiatry umiarkowane, miejscami porywiste, z kierunków imiennych". Tak na przykład nie miałam najmniejszego zamiaru oglądać "Lorenzaccia", którego pamiętałam z lektury jako romantyczno-retoryczną piłę, pomyłkę twórczą znakomitego dramaturga i gdyby nie to, że czekając na rozmowę międzymiastową nie mogłam się zabrać do "czegoś pożytecznego" straciłabym jedno z najlepszych przedstawień ubiegłego sezonu.

Nie ulega wątpliwości, że jeśli taki skreślony już w sobotę spektakl potrafi wbić w fotel niechętnego widza, to jest to zasługą reżysera i aktorów. Wobec ich też czuje się potem wdzięczność, że przypomnieli, odkryli, odczytali na nowo utwór, dawno, a jaki się okazuje, niesłusznie, spisany na straty.

Nie znam tekstu "Ciężkich czasów", nie wiem, co reżyser, Jerzy Afanasjew, skrócił i wyrzucił, może to tylko sprawa wybrania odpowiedniej konwencji scenicznej, takiego ustawienia aktorów, że wiedzą, co, dlaczego i do kogo mówią, i co niemniej ważne, czego i kogo słuchają - dość, że spektakl okazał się czymś więcej niż "komedią satyryczną", jak głosi podtytuł.

Komedią satyryczną oczywiście pozostał. Oczywiście śmieszyły nas dylematy w rodzaju: "fraki czy kontusze", fascynacja Wiedniem, operetkowe ludomaństwo. Mnie osobiście bawiły też "galicyjskie fumy", bowiem spędziłam jako outsider ćwierć wieku z kawałkiem w Galicji, czyli we Wrocławiu, i mam o nich niejakie pojęcie. Ale z tych "Ciężkich czasów" powiało, by tak rzec, Gogolem.

Tak, Gogolem. Bo w "Ciężkich czasach" (znowu powtarzam: w reżyserii Afanasjewa) ponad parafiańszczyzną, utracjuszostwem, nieróbstwem, fumami, panuje podobny co w "Rewizorze" duch osobliwej nadświadomości, tłumaczenia pospolitych, oczywistych przypadków jako sygnałów z lepszego (sc. stołecznego) świata, jako faktów znaczących, zapowiedzi generalnej, cudownej odmiany. Tak jak w "Ożenku" mamy tu do czynienia z chorobliwym śnieniem na jawie, snuciem planów pozornie realnych, ale w gruncie rzeczy nie branych serio, bo wystarczy cień przeszkody, by wszystko wracało do pierwotnego stanu niemożności.

Bałuckiego od Gogola dzieli prawie pół wieku, dzieli też diametralna różnica systemów, w których żyli. Gogol wzrastał w pańszczyźnianej samodzierżawnej Rosji, Bałucki - w mniej więcej autonomicznej prowincji mniej więcej liberalnej monarchii Franza-Josepha. Jakim cudem tedy pojawiają się w ich twórczości te podobieństwa klimatu, sposobu przeżywania świata?

Załóżmy, zgódźmy się, że te podobieństwa wydobył, wyłuskał reżyser, ale musiały one przecież tkwić w "Ciężkich czasach", bo najbardziej pomysłowy i wnikliwy reżyser nie wydobędzie ze sztuki tego, czego w niej nie ma, nie przetworzy "Wesela Figara" w "Emilię Galotti" i na odwrót. Otóż wydaje mi się, ze jest pewna przesłanka, pewien wspólny mianownik zewnętrzny dla twórczości Gogola i Bałuckiego. Jest tym marazm. Marazm i brak normalnych, dostępnych dla przeciętnego, ale przecież światłego człowieka perspektyw. Powiedzmy inaczej: dla światłego, ale przeciętnego człowieka. Jako tako wykształcony, jako tako majątkowo ustabilizowany przeciętny człowiek w epoce marazmu (którego nie należy mylić ze stabilizacją) czuje jakoś podskórnie, że coś jest nie w porządku. Że niby nic specjalnie mu nie dolega, jakieś szczególne klęski i prześladowania na niego nie spadają, a przecież wytrzymać trudno. Stąd ta chorobliwa ucieczka w sny na jawie, w hektyczną pseudo-aktywność, stąd ta łatwowierność wobec znaków niby zapowiadających, że coś się zmieni, stąd to "czekanie na księcia". Bo podjęcie działań realnie zmieniających rzeczywistość jest ponad siły takiego przeciętnego człowieka. Teoretycznie wie on nawet, że oszczędnością i pracą narody się bogacą, ale w konkretny wtorek czy piątek górę bierze "wist, partyjka, kolacyjka". A od święta, święta, które stanowi przyjazd (domniemany) kogoś ze stolicy, kogoś przepotężnego (w wyobrażeniu), ten przeciętny, otumaniony - po równi codziennym nieróbstwem i cowieczornym "wishfulthinking" - urzędnik, kupiec, ziemianin zdobywa się na ekspensy ponad stan, ale nie ponad nadzieję. Tymczasem książę - woli inne strony. Jak słusznie mówi w "Ciężkich czasach" pozytywny rezoner (pozytywny, ale dzięki Gwiazdowskiemu, wykonawcy roli, nie papierowy): manna spada tylko na ziemię dobrze uprawioną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji