Artykuły

Pozostała niewinna

W zawodzie doświadczyła tego, czego los oszczędził jej w prawdziwym życiu. Ona, panienka z solidnego krakowskiego domu z fortepianem, grała kobiety dotykające samego dna. - Moja mama, gdy oglądała moje przedstawienia, użalała się nade mną: "Boże, jak ty się męczysz. Ja nie mogę słuchać, jak płaczesz!" - mówi DOROTA KOLAK, aktorka Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

W telewizji postawna, w rzeczywistości jest drobna i szczupła. W rozmowie sprawia wrażenie, jakby mówienie o sobie ją peszyło. Tak jak wspominanie przeszłości. - Nie koncentruję się na tym, co było. Trzeba iść do przodu. Do tego wniosku doszłam niedawno. Wcześniej traciłam energię na dzielenie włosa na czworo. Dziś szkoda mi na to czasu. Przed czterdziestymi urodzinami Dorota Kolak uznała: "No tak, czas przygotować się na to, że teraz będę dłużej czekała na ciekawe role". Los okazał się jednak przewrotny. Po latach przerwy dostała propozycje z kilku seriali, zaproszono ją do udziału w filmie. Zamiast zwolnić, jeszcze bardziej przyspieszyła.

Tuż przed pięćdziesiątką powiedziała sobie: "Trzeba przystopować. Nadszedł czas na inne rzeczy, wreszcie zabierzesz się do habilitacji". I znowu się pomyliła. Jej kariera nabrała tempa - gra duże role w serialach "Barwy szczęścia" i "Przepis na życie", wystąpiła w filmach, m.in. w "Jestem twój" Mariusza Grzegorzka i "Lęku wysokości" Bartosza Konopki (za pierwszy z nich dostała w 2009 roku nagrodę na festiwalu filmowym w Gdyni za najlepszą rolę drugoplanową). Jest ceniona przez środowisko, a teraz... zrobiła się popularna. - Na szczęście dalej mogę spokojnie wybrać się do centrów handlowych. W Gdańsku autografy częściej rozdaje mój mąż (aktor Igor Michalski - przyp. red.), a ja stoję obok i czekam - śmieje się aktorka.

TYLKO NA CHWILĘ

Od prawie trzydziestu lat kojarzona z Trójmiastem, jest rodowitą krakowianką. Wychowała się w samym sercu Starego Miasta, przy ulicy Sławkowskiej, w kamienicy obok słynnego Grand Hotelu. - Gdy kilka lat temu występowałam w filmie "Vinci" Juliusza Machulskiego, grałam scenę, w której bohaterka, bogata Amerykanka, wychodziła właśnie z "mojej" bramy. Wydało mi się to wówczas szalenie zabawne. Mieszkanie wciąż należy do rodziny, zajmuje je siostra. Jest osobliwe, ponieważ ma numer jeden, a znajduje się na trzecim piętrze. Nie wiadomo, skąd wzięła się ta dziwna numeracja. Znajomi zawsze pytali: "Jak to, mieszkasz na trzecim piętrze pod jedynką?". Rodzice aktorki związani byli z teatrem, mama jako choreograf, ojciec jako kierownik techniczny Starego i Bagateli. - Dzięki tacie przesiedziałam wiele wieczorów za kulisami - wspomina Kolak. - Bagatela specjalizowała się w repertuarze dla dzieci i młodzieży. Do dziś mam przed oczyma obrazy z przedstawień takich jak "W pustyni i w puszczy" czy "Chata wuja Toma", podczas którego dostałam gorączki z wrażenia. Potem przyszedł czas na Stary Teatr. W latach 70. miał swój fantastyczny okres. Kolak oglądała "Dziady" w reżyserii Konrada Swinarskiego, "Biesy" i "Noc listopadową" Andrzeja Wajdy. Nie raz, a kilkadziesiąt razy. - Już wtedy chciałam być aktorką, po prostu nie widziałam dla siebie innej przyszłości - wyznaje. Była jednak poważna przeszkoda - nie wymawiała litery "r". Logopeda powiedział, że musi sobie aktorstwo wybić z głowy. Ale kiedy zrobiono jej badania, okazało się, że to nie kwestia wadliwej budowy aparatu mowy tylko złego wymawiania. Skorygowanie wady było największą walką, jaką aktorka stoczyła w całym zawodowym życiu. Codziennie ćwiczyła przez kilka godzin, do bólu języka. Kiedy rok później zdała do krakowskiej PWST, nikt nie zauważył, że z jej "r" jest coś nie tak. - Dopiero na czwartym roku zwróciła na nie uwagę pani prowadząca zajęcia z radia - wspomina. - W tych katorżniczych ćwiczeniach wykazałam się ogromną determinacją. To chyba dowodzi, jak mocno marzyłam o aktorstwie.

W 1980 roku Dorota Kolak otrzymała dyplom z wyróżnieniem. I tu zaczął się kłopot. Bo jeśli dostaje się wyróżnienie, to powinno się wyrastać ponad przeciętność. A ona takiego poczucia nie miała. Zawodu uczyły ją największe aktorki swego pokolenia - Anna Polony i Ewa Lassek. Porównując się do nich, widziała, jak długa droga ją czeka. - Wtedy postanowiłam, że nie zostanę w Krakowie, zwłaszcza że tam przylgnęła do mnie etykietka wzorowej uczennicy. A ja intuicyjnie czułam, że muszę szukać w sobie ciemnej, dramatycznej strony. Wreszcie dojrzeć, odciąć pępowinę, ale gdzieś z dala od Krakowa. Zaraz po dyplomie wyjechała ze świeżo poślubionym mężem do Kalisza. Był okres stanu wojennego. - Kiedy opuszczaliśmy szkołę teatralną w Krakowie i żegnaliśmy się z panią profesor Anną Polony, zapytaliśmy ją, co jest najważniejsze - opowiada Dorota Kolak. - A ona z perspektywy lat pracy powiedziała, że chyba szczęście. Nie pracowitość, nie talent, tylko szczęście. Ale nie zawsze wiadomo, co ono znaczy. Być pod ręką, kiedy jest się potrzebnym? Albo trafić w dobry czas, spotkać "swojego" reżysera?

Pobyt w Kaliszu okazał się nie tylko ucieczką od rzeczywistości, ale i wspaniałym okresem twórczym. Mieli z mężem po dwadzieścia parę lat i mogli pracować na okrągło. To była prawdziwa szkoła zawodu. Dlatego dziś Kolak rzadko narzeka na złe warunki. - Oduczyłam się tego w starym autobusie, którym jeździliśmy ze spektaklami po Polsce. Po ciężkim dniu wieczorem była jeszcze obowiązkowa próba. A po niej bankiet, tak żeby przeczekać godzinę policyjną. Piliśmy i dyskutowaliśmy do białego rana, naprawiając polski teatr. Co mieliśmy do roboty w wolnym czasie? Dwa lata tak spędziliśmy. Zawodowo czuła się spełniona. Nie tęskniła za filmami, powrotem do Krakowa, wyjazdem do Warszawy. Dostała wtedy jakieś propozycje ze stolicy, ale nawet dobrze ich nie pamięta. Nie były na tyle istotne.

DZIECKO, JAK TY SIĘ MĘCZYSZ

Do Gdańska miała pojechać tylko na chwilę. Może na góra pięć lat. Zaangażował ich teść Stanisław Michalski, ówczesny dyrektor teatru Wybrzeże. - Wtedy cieszyłam się, że jadę nad morze, o którym marzyłam w Krakowie. Ale to nie były wakacje, tylko - o czym oboje nie mieliśmy wówczas pojęcia - decyzja na zawsze. Bartosz Konopka, reżyser "Lęku wysokości", w którym zagrała Kolak, uważa, że wyjazd do Gdańska był dla niej zawodowym błogosławieństwem. - Aktorzy próbujący przebić się w stolicy wkraczają na wyboistą ścieżkę. Czasem muszą stroić miny na pokaz. W ich życie wkradają się poza, fałsz. Dorota nigdy się nie lansowała. Pozostała "niewinna". W teatrze Wybrzeże Dorota Kolak od razu dostała znaczące role. Od tamtej pory, czyli od 1982 roku, zagrała ich około osiemdziesięciu. Wcielała się w postaci dramatyczne i tragiczne, występowała w komediach. Maja Ochołowska w "Opętanych" Gombrowicza, Antygona Sofoklesa, panna Julia Strindberga, Maria Lebiadkin z "Biesów" Dostojewskiego, ostatnio księżniczka Kosmonopolis w "Słodkim ptaku młodości" Tennessee Williamsa.

Ale dla niej najważniejsza jest tytułowa Matka Witkacego w inscenizacji Grzegorza Wiśniewskiego. - Gdy rozpoczęliśmy próby, skończyłam 48 lat. Z jednej strony wydawało mi się, że jestem gotowa tę rolę przyjąć, choć przyszła do mnie wcześnie, z drugiej musiałam odpowiedzieć na pytania, których jeszcze sobie nie zadawałam. Bohaterka Witkacego jest alkoholiczką, niespełnioną artystką i matką. Jej syn nie chce już z nią być, więc cierpi męki samotności. Żegna się ze swoją urodą, cielesnością. To kobieta, która zaczyna umierać i zastanawia się, co to znaczy "nie być". Rozpięta między dwiema emocjami - miłością i lękiem przed śmiercią - próbuje zagłuszyć swój strach. Ta rola, którą grałam cztery lata, mocno mnie przemacerowała. Kiedy zaczęłam ją drążyć, zrozumiałam, jak straszliwe jest niespełnienie, jak boleśnie spiętrzone w każdym z nas. Gdy człowiek kończy 50 lat, zaczyna się przymierzać do podsumowań. Widzę dookoła ludzi, którzy po dokonaniu obrachunków zostają z pustymi rękoma. W zawodzie doświadczyła tego, czego los oszczędził jej w prawdziwym życiu. Ona, panienka z solidnego krakowskiego domu z fortepianem, grała kobiety dotykające samego dna. - Moja mama, gdy oglądała moje przedstawienia, użalała się nade mną: "Boże, jak ty się męczysz. Ja nie mogę słuchać, jak płaczesz!". Ale trudne, mroczne role dały mi najwięcej. Jak trzeba dla różnych skrajnych sytuacji znaleźć motywację, to w głowie od razu inaczej się układa.

ODPOCZNĘ, NIE ODPOCZNĘ

Dorota Kolak nie lubi grać ze swoim mężem. I dlatego rzadko występują razem. - Bardzo się wstydziłam, gdy musiałam dokonywać w jego obecności na scenie szaleństw, których naprawdę nigdy bym się nie dopuściła. Z Igorem Michalskim poznali się na IV roku studiów na festiwalu kultury harcerskiej w Kielcach. On uczył się w łódzkiej Filmówce. - Imponował mi, bo o wiele wcześniej niż ja pojął sens życia. Ze polega na zatrzymywaniu się i smakowaniu, a nie na pędzeniu. Że trzeba mieć dystans do siebie oraz poczucie

humoru. I że nic nie jest ważniejsze od bliskości drugiego człowieka. Ale proszę sobie nie wyobrażać, że Igor jest statecznym mędrcem. Nie, to kompletny szaleniec. Przyciąga do siebie ludzi energią, odwagą. Gdy jej córka Katarzyna Michalska, dziś aktorka Teatru Współczesnego we Wrocławiu, była malutka, mówiła: "Córeczko, dziesięć kroków idziemy wolno, potem dziesięć podbiegamy". Wiecznie się gdzieś spieszyła, a dziecko biegło za nią. Rozdarta między próbami, wyjazdami na plany zdjęciowe i pracą w akademii muzycznej, gdzie uczy ruchu scenicznego, czuje dziś wyrzuty sumienia, że nie była idealną mamą. Ale kiedy ma się 25-30 lat, nowa rola jest ważniejsza od życia prywatnego. Teraz, gdy Kasia mieszka we Wrocławiu, żal jej straconego czasu.

- W tym, jak surowo ocenia siebie jako matkę, stanowczo przesadza! Pamiętam, że udało mi sie ją wyprowadzić z równowagi tylko raz. Jako dziecko uczyłam się gry na skrzypcach, ale nie miałam cierpliwości do ćwiczeń. Raz się na moje lenistwo rozzłościła i podniosła głos - wspomina Katarzyna Michalska.

- Patrzę z podziwem na jej układ z córką, podobny do tego, jaki ja mam ze swoją mamą - mówi Emilia Komarnicka, młoda aktorka z teatru Wybrzeże. - Są sobie bardzo bliskie, ale nie ma w tym egzaltacji, niczego na pokaz. Jest bardzo praktyczna i konkretna.

Dorota Kolak nigdy nie była tradycyjną żoną i gospodynią. Przyznaje, że słabo gotuje. Za to śmiało może nazwać się mistrzynią sprzątania.

- Mieszkanie ogarniam artystycznie. Przychodzi na przykład dzień, gdy mówię: teraz szafy. Potem działam metodycznie, od góry do dołu, zaprowadzając perfekcyjny ład. Pewnie wynika to z jakiegoś mojego lęku przed światem. Bo jak ogarnę swój kawałek podłogi, zyskuję złudne poczucie bezpieczeństwa i wrażenie, że nad wszystkim panuję. Córka też śmieje się, że wizyty u niej mama zaczyna od sprzątania.

- Zawsze bardzo dbała o otoczenie - mówi Katarzyna Michalska. - Lubiła pięknie nakryć stół, dobrać dekoracje, ustawić kwiaty. Kiedy Dorota Kolak rozpoczynała niedawno zajęcia ze studentami w akademii muzycznej, zapowiedziała, że nie zacznie, dopóki sala nie zostanie uporządkowana: oberwana kotara nie zostanie podwieszona, a białe odpryski na tablicy zamalowane. Bo sztukę należy uprawiać w harmonii. Także estetycznej.

ALE JEST LAS

- Prywatnie nie stwarza dystansu, nie kreuje się na gwiazdę, bo nią jest - mówi Emilia Komarnicka. - Kiedy dołączyłam do zespołu, byłam kompletnie zielona, nie znałam teatralnego savoir-vivre'u. Nie wiedziałam na przykład, że starszym kolegom trzeba się przedstawić, i to bez względu na to, czy gra się z nimi w jednym przedstawieniu, czy nie. Dorota ratowała mnie z niezręcznych sytuacji, pomagała stawiać pierwsze kroki. Pochodzę z Brzegu i nie znałam Trójmiasta. Ona powiedziała mi, jak się po nim poruszać. Ale to baba z charakterem. Jak trzeba - wesprze, jednak potrafi też objechać od góry do dołu. Iwona Bielska, która gra z Dorotą Kolak w serialu "Przepis na życie", pamięta ją jeszcze z czasów studiów. - Potem przez lata się mijałyśmy. Ona wyjechała na północ, ja pracuję w Krakowie. Spotkałyśmy się dopiero na planie. Jest ciepła i uczynna, nigdy nie stroi fochów. Zawsze sprawia wrażenie zadowolonej, choć przecież każdy ma swoje kłopoty. Fajne jest to, że nie trzymamy się kurczowo scenariusza, często improwizujemy, wiele dialogów wymyślając spontanicznie, na poczekaniu.

Kolak zapytana, co lubi robić poza planem, odpowiada: spacerować. Trochę z konieczności, bo nigdy nie zrobiła prawa jazdy Na szczęście mieszka na osiedlu w centrum miasta, do pracy ma siedem minut tramwajem. Ale prawdziwe spacery są na Kaszubach, gdzie z mężem postawili dom letni. Czasem uda im się wstać bardzo wcześnie i pójść nad jezioro Wdzydze, które o świcie mają tylko dla siebie. Mogą się kąpać o wschodzie słońca, a potem wrócić, siedzieć na tarasie i patrzeć na sosnowy las.

- Tak sobie myślę - mówi aktorka - że gdyby kobiety nie miały luster w domu, nie zwracałyby uwagi na upływ czasu. Moje ogromne lustro w mieszkaniu przypomina mi o tym nieubłaganie. Żałuję może jednego. Jak byłam młoda, nie było takich fantastycznych sklepów z ciuchami. Na szczęście teraz nie mam oporów, żeby nosić sukienki przed kolano albo włożyć skórzaną kurtkę i dżinsy, bo świetnie się w nich czuję. W wieku pięćdziesięciu trzech lat mam plany i bardzo dużo do zrobienia.

Na zdjęciu: Dorota Kolak w "Matce", Teatr Wybrzeże, Gdańsk

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji