Cierpienia młodego krytyka
Po nieszczęśliwym rozpoczęciu obecnego sezonu przestarzałą inscenizacją "Strasznego dworu" Stanisława Moniuszki, Opera Narodowa zaprezentowała pierwszą premierę nowej dyrekcji "Werthera" Julesa Masseneta. Opera ta nieczęsto gości na scenach operowych świata. Być może dlatego, że do jej wykonania potrzeba dwóch naprawdę wspaniałych - wokalnie i aktorsko - wykonawców: tytułowego Wertera (tenor) i jego ukochanej Charlotty (mezzosopran). Jeśli teatr nie może zagwarantować takich odtwórców, to w ogóle nie bierze się do wystawiania tej opery. Innym problemem jest dość uboga, a przede wszystkim niezmiernie trudna do pokazania w teatrze operowym dramaturgia tej opery. Wiąże się to - szczególnie dziś - z innym problemem: znajomości "Cierpień młodego Wertera" Johanna Wolfganga Goethego, powieści, według której powstało libretto. Bo tak naprawdę to tylko starsze pokolenie zna tę powieść i wie, że charakterystyczną częścią garderoby Wertera jest żółta kamizelka. Ukazanie się powieści wywołało falę samobójstw, a każdy wówczas starał się nosić żółtą kamizelkę. Średnie i młode pokolenie już tego nie wie, bo nie zna utworu.
Odniosłem wrażenie, że warszawscy realizatorzy nie zadali sobie w ogóle trudu, by zajrzeć nie tylko do partytury. Daleki jestem od tego, by wymagać identyczności powieści i spektaklu, ale rzeczy dla niej tak niezmiernie charakterystyczne i ważne powinny być zachowane. Bowiem "Cierpienia młodego Wertera" - jak stwierdza Richard Friedenthal - "wznieciły ogień, słomiany, ale i niweczący, jakiego nie wywołała dotychczas i później żadna książka niemiecka. Grasowała epidemia werterowska, gorączka werterowska, moda werterowska..."
Warszawski "Werther" jest pod każdym względem niechlujny. Wystarczy zresztą zajrzeć do programu, by o tym się przekonać. Trudno byłoby wymienić wszystkie nieścisłości, ale na jedną - tak ważną dla publiczności - warto zwrócić uwagę. Oto w treści dramatu czytamy o akcie IV: "Do pokoju Wertera wbiega Charlotte, ale znajduje go już umierającego". Tego nie ma na scenie, bowiem Charlotte szuka Wertera w ogrodzie swojego ojca. I tam, wśród śniegu, znajduje go umierającego. Druga, niezmiernie irytująca i komiczna sprawa to tłumaczenia w języku polskim wyświetlane nad sceną. Nie są to dosłowne tłumaczenia, bo być nie muszą. Niemniej nie powinny się tam znaleźć takie perełki jak np.: "Jak nie wytrzymam, to umrę!, Podziwiam panią i kocham cię, Charlotto, albo anioł obowiązku". I brakowało tylko "nie chcem, ale muszem". Z tych przykładów dojść jasno wynika, że kierownik literacki Opery Narodowej Paweł Chynowski, także autor programu, akurat tę produkcję całkowicie przespał.
Reżyserię, tak trudną szczególnie w tej małoobsadowej operze, powierzono debiutującemu w tej roli, sławnemu przed laty tancerzowi Gerardowi Wilkowi. "Od lat jestem miłośnikiem opery, szczególnie głosów" - stwierdził reżyser na konferencji prasowej. W porządku, ale to przecież nie może być tak, aby każdemu melomanowi i amatorowi powierzać realizację opery. Opera Narodowa, mająca ambicję bycia pierwszą sceną wśród polskich teatrów operowych, nie powinna być miejscem - szczególnie na dużej scenie - debiutów reżyserskich. Taka realizacja może skończyć się wielkim niepowodzeniem. To właśnie się stało. Efektem jest nieomal koncertowe wykonanie tej opery, bowiem reżyserii nie ma tam żadnej. Jeśli cokolwiek, to choreografia, bowiem śpiewacy tanecznym krokiem, podskakując i biegając, poruszają się po scenie, a panie kręcą nawet piruety. Stąd też ze sceny zieje po prostu straszną nudą. Tak wielką, że publiczność tłumnie (tak było na premierowym przedstawieniu) po pierwszym akcie opuszcza teatr.
Ale nie tylko ze względu na reżyserię spektakl nie potrafił zainteresować widzów i melomanów. Francuski dyrygent Jean- Pierre Marty, który przygotował "Werthera" od strony muzycznej i pierwsze przedstawienia poprowadził, narzucił tak wolne tempa orkiestrze, że i z orkiestronu ziało nudą. A przecież muzyka Masseneta jest niezwykłej piękności i melodyjności, co udowodnił w jakżeż wspaniały sposób Jose Maria Florencio Junior, który po wyjeździe zaproszonego dyrygenta poprowadził orkiestrę. 30 listopada Florencio Junior po długiej przerwie (protestował z powodu zwolnienia z TW Sławomira Pietrasa i zrezygnował z dalszej współpracy z Operą Narodową) po raz pierwszy stanął za dyrygenckim pulpitem. Dobrze się stało, bowiem jest to bez wątpienia dyrygent jeśli nie utalentowany, to na pewno bardzo sprawny, a takich brak w tym teatrze. Pod jego kierownictwem orkiestra zabrzmiała perfekcyjnie, a każda fraza nie tylko była wspaniale zagrana, ale także precyzyjnie wykończona. Podobnie z partiami solowymi, szczególnie wiolonczelowymi w wykonaniu Jerzego Węsławskiego.
Niepojętą tradycją stało się to, że na premierowe przedstawienia zapraszani są wykonawcy gościnni. W związku z tym rodzi się pytanie: dlaczego dyrekcja decyduje się na wystawienie jakiejś pozycji, skoro z góry wiadomo, że nie ma swoich, etatowych wykonawców? Rozumiem, że któreś z kolei przedstawienie wykonywane jest przez gwiazdy, ale dlaczego staje się w tym teatrze zasadą to, że premiery przygotowuje się z myślą o gościnnych wykonawcach. Zresztą, jak pokazała premiera "Werthera", nie najlepszych. Francuski śpiewak Gerard Garino okazał się bardzo przeciętny w partii Wertera. Również debiutująca na tej scenie i w partii Charlotty Stefania Kałuża niczym doprawdy nie potrafiła zachwycić, ani interpretacją, ani możliwościami głosowymi. Śpiewała co najwyżej poprawnie. Natomiast druga premiera (czwarty z kolei spektakl), już z etatowymi solistami Opery Narodowej, przyniosła jedną nieomal sensację i jedną niespodziankę. Niespodzianką była występująca w partii Charlotty Małgorzata Walewska, która - szczególnie w trzecim akcie - śpiewała wręcz brawurowo pięknym głosem. Sensacyjnym odkryciem okazał się Marcin Bronikowski w partii Alberta, narzeczonego, a później męża Charlotty. Był to jego debiut w Operze Narodowej. Ukończył konserwatorium w Sofii, śpiewał min. w operach Bilbao, San Sebastian i Wiednia, zdobywał nagrody na liczących się konkursach wokalnych. Dobrze, że Bronikowski został zaproszony także do warszawskiego teatru, bowiem dysponując pięknym i silnym barytonem lirycznym, jest na drodze do wielkiej światowej kariery. Nie tylko śpiewa perfekcyjnie, ale i interpretuje śpiewaną partię. A to nie jest znów tak częste w naszych teatrach operowych, gdzie w najlepszym wypadku produkuje się piękne dźwięki i nic poza tym. Zdarzyły się również nieporozumienia obsadowe. Największym z nich było powierzenie tytułowej partii Stanisławowi Kowalskiemu, który nie tylko nie rozpoznaje różnicy pomiędzy ćwierć- i półnutą, ale śpiewa tak nienaturalnym głosem i na siłę, że słuchanie staje się prawdziwą męczarnią. O koszmarnej scenografii, wykonawcach partii drugoplanowych czy o kostiumach - w ogóle nie wspominam.