Artykuły

Głos którego już nie słychać

W redakcyjnej szafie mam duży biały karton. Ze zdjęciami. Sporo ich. A przecież i te trzy, które chcę pokazać, nie są w stanie opowiedzieć o życiu - i miejscu w nim teatru - DANUTU CHUDZIANKI, zmarłej niedawno aktorki szczecińskich scen

W redakcyjnej szafie mam duży biały karton. Ze zdjęciami. Prawdziwymi zdjęciami. Na papierze. Sporo ich. Niektóre są kolorowe, ale większość czarno-biała. Choć czas, o którym mówią, nie był czarno-biały. Chciałbym pokazać niektóre z nich. Wydobyć je z mojego dziennikarskiego archiwum, ale i z archiwum pamięci.

TYM razom z mojego kartonu wyjąłem więcej zdjęć. A przecież i te trzy, które chcę pokazać, nie są w stanie opowiedzieć o życiu - i miejscu w nim teatru - Danuty Chudzianki, zmarłej niedawno aktorki szczecińskich scen. Jako że tych ról, na scenie i w życiu - zagrała dużo więcej. Tych scenicznych nie liczyłem (było ich chyba ok. 130), bo też i takiej pełnej biografii teatralnego Szczecina, z której mógłbym tu skorzystać, wciąż nie ma. Żal, bo ludzie odchodzą, a pamięć zawodna. Jeśli w ogóle można się dziś na nią zdawać. O teatrze piszą teraz na ogół ludzie młodzi, niemogący pamiętać czasów Maciejowskiego, Grudy, a i Englerta czy Bukowskiego...

A Danuta Chudzianka debiutowała na szczecińskiej scenie - po studiach w łódzkiej PWST - w roku 1963, za dyrekcji w Państwowych Teatrach Dramatycznych pierwszego z wyżej wymienionych. Była wówczas dwudziestoparoletnią dziewczyną, zagrała więc Klarę w "Ślubach panieńskich". Ta współczesna, dzisiejsza pamięć przekazuje nam zupełnie inny obraz Chudzianki - damy, matki, trochę matrony...

Zresztą i wspomniany debiut trochę fałszuje rzeczywisty wizerunek aktorki. Która nigdy nie była typem słodkiej panienki, uroczej amantki. Jej aktorski pech polegał zaś na tym, że zbyt często obsadzano ją właśnie tak - wbrew scenicznym predyspozycjom. I nie wyglądało to dobrze. Bo Chudzianka była kobieca, lecz jej kobiecość stanowiła rzadkie połączenie siły i energii z delikatnością i wrażliwością.

Pożegnania i nekrologi, zwłaszcza ludzi zasłużonych, krępowane są zazwyczaj konwencją.

Nie dziwię się więc, że Danutę Chudziankę żegnano słowami: "aktorka wybitna". Chcę być jednak uczciwy wobec jej aktorstwa i wobec niej samej. Chudzianka wybitną aktorką nie była. Powiem inaczej - być może zresztą to samo: mogła nią być. Bo w jej aktorstwie tkwiły pokłady niewykorzystane. A ze sceny zeszła zbyt wcześnie. I jeśli się na niej jeszcze pokazywała, to tylko okazjonalnie. Tymczasem ten ostatni czas, czas późnej dojrzałości, był najbliższy jej aktorskiego image - mogła być damą, panią, nie musiała udawać podlotka. Mogła mierzyć miarą własnego życia blaski i cienie życia swych scenicznych postaci. I wydobywać z tego wnioski gorzkie, ale i urodę tych doświadczeń.

Taka była jej ostatnia wielka rola - nie wiem czy najlepsza, za to chyba najpiękniejsza w jej dorobku - Klara Zacharassian w "Wizycie starszej pani" Durrenmatta w reżyserii Ryszarda Majora, który też niedawno - i za wcześnie - odszedł. Zagrała ją w Teatrze Polskim, na jubileusz 35-lecia swej pracy scenicznej. Była to Klara oschła, wyniosła i bezwzględna, ale naznaczona dawną dziewczęcą delikatnością, zranioną miłością, i pełna skrywanego bólu. Partnerujący jej gościnnie w roli Ilia krakowski aktor Andrzej Buszewski gasł w jej blasku, co było poniekąd wpisane w spektakl, lecz stanowiło też efekt aktorskiej klasy Chudzianki.

Nie miała w dorobku wielu nagród. To też przyczynek do refleksji, że za rzadko trafiały się jej role zgodne ze scenicznym emploi. Wśród tych najważniejszych wymienia się dziś, dość mechanicznie, Alinę w "Balladynie" (obsadzono ją w niej trochę "pod prąd", zdawała się raczej kandydatką na Balladynę), królową w "Iwonie, księżniczce Burgunda", Muzę w "Wyzwoleniu", Ruth w "Sonnenbruchach" wg "Niemców"... Za te dwie ostatnie nagrodzona została Bursztynowym Pierścieniem. Gdybym sam miał znaleźć w jej dorobku rolę-wizytówkę, wybrałbym Antygonę. Grała ją dwa razy. Po raz pierwszy u Marka Okopińskiego w 1968 r. Była to Antygona bez pretensji do wielkości, skromna, wypełniająca po prostu swój obowiązek. Po raz drugi - w 1977 r., u Janusza Bukowskiego, na zamkowej scenie. I była to wówczas Antygona tragiczna, spełniająca się w swym przeznaczeniu, ale też - w chwili poprzedzającej śmierć - rozpaczliwie tęskniąca za życiem.

W obu tych przedstawieniach partnerowali jej, w roli Kreona, świetni aktorzy - Włodzimierz Bednarski i Bohdan A. Janiszewski. Widziałem te spektakle - pierwszy, jako chłopiec, drugi - o wiele lepiej - jako student jeszcze. Ale zapamiętałem z nich właśnie nie Kreonów, lecz Danutę Chudziankę, tamtą Antygonę.

Na zdjęciach z mego białego kartonu nie ma wspominanych tu ról. Ale ukazują one tę aktorkę właśnie taką, jaką się ją dziś mało pamięta.

To najwcześniejsze, z grudnia 1968 roku, na którym trzyma w rękach małpkę, pochodzi z "Pojedynku" Mary Badżijewej. Była to miłosna psychodrama, w której partnerowali jej dwaj aktorzy, wspomniany już Bednarski i - widoczny na zdjęciu

- Henryk Giżycki. Drugie - z roku 1964 - przedstawia ją w roli Ani z Zielonego Wzgórza. Muszę z westchnieniem przyznać, że ów spektakl widziałem. Jako uczeń szkoły podstawowej, która zaprowadziła nas do teatru na sztukę dla młodzieży. A wzdycham na to wspomnienie, bo zapamiętałem spektakl... źle. Chudzianka, pełna energii, obdarzona mocnym głosem, wydała się wtedy nam, dzieciakom, dorosłą panią, która niezbyt udanie naśladuje dziewczynkę. Zdjęcie zdaje się jednak mówić coś innego: jest na nim taka młoda, uśmiechnięta... Zresztą, tamto dziecięce wrażenie może być subiektywne; znam opinie, że właśnie taka Ania stała się dla wielu dziewcząt ulubioną bohaterką i zachętą do lektury książki L.M. Montgomery.

A zdjęcie trzecie? Dzień Teatru, marzec 1979. Ludzi szczecińskiej sceny odznacza (jakim medalem?) I sekretarz KW PZPR oraz przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej (i w tej zdaje się roli tu występuje) Janusz Brych. Brych też był wówczas - w latach 1971-1980 - pierwszą postacią szczecińskiej sceny, ale politycznej. A latem 1980 r. zdążył się jeszcze zapisać jako sygnatariusz Porozumień Sierpniowych. Nie mogę tu nie wspomnieć, że zmarł w Warszawie, w styczniu tego roku właśnie. Za Danutą Chudzianka - Irena Olecka, chętnie wtedy obsadzana w wielu przedstawieniach. Dziś, o ile się orientuję, jest warszawianką, a jej role w telenowelach - "Na dobre i na złe", "Plebania", "Na Wspólnej" - uczyniły ją popularną w kraju (tak się domyślam, bo telenoweli nie oglądam raczej). W głębi zdjęcia, na końcu szeregu - jak zawsze posępny z lekka (ale jakby mniej) Maciej Englert. Skądinąd nic dziwnego, 1979 był ostatnim rokiem jego pracy w Szczecinie.

Nie bez kozery zdjęcie powyższe dołączyłem tutaj do tych typowo teatralnych. Chudzianka była bowiem człowiekiem politycznym. Czasem - gdy czas był taki a nie inny - ta polityka wyostrzała, a i spłaszczała jej wizerunek. Ale była też społecznie aktywna w najlepszym tego słowa znaczeniu. Działała wiele dla dobra środowiska. Przez lata szefowała szczecińskiemu oddziałowi ZASR udzielała się w niezliczonej ilości przedsięwzięć popularyzujących teatr. Uczyła młodzież sztuki aktorskiej (i w tej roli pozostała w wielu sercach), a studentów - dobrej, starannej polszczyzny.

Czytam raz jeszcze to, co tu napisałem i myślę, że wyłania się z tego pewna puenta: nie, Danuta Chudzianka nie była wybitną aktorką, ale była wybitnym człowiekiem teatru. Osobowością. Sądzę zresztą, że zeszła ze sceny (choć bywała na niej praktycznie do końca, grała w Polskim, Kameralnym, nie wysuwając się jednak na pierwszy plan) w przeświadczeniu, że jej czas, czas jej teatru, minął. Bo była aktorem słowa, w dobrym, starym stylu. Liczyła się dla niej forma podania tekstu, ceniła ton wysoki, podniosły. W życiu też bywała, jak mówi wielu, damą. Niektórzy widzieli w tym właśnie grę, niekiedy irytująco bliską "wynoszeniu się" nad innych, ale ci, co znali ją bliżej, wiedzą, że miała w sobie wiele ciepła, dobra, serdeczności.

Po raz ostatni widziałem panią Danutę w początkach lipca. Była już wtedy - od prawie roku - chora, lecz energia jej nie opuszczała. A z nią - plany własne, starania

0 innych... Nie, powiem prawdę: zanim ją zobaczyłem, w korytarzu Teatru Lalek "Pleciuga", usłyszałem jej głos. Jej "znak firmowy". Ten sam, co zawsze. Ten, który dawno już trafił do anegdot (aktorzy Polskiego mówili, że słyszeli ją w garderobach na piętrze, gdy tylko wchodziła do teatru) - mocny, niski, władczy. Usłyszałem więc panią Danutę i pomyślałem: oho, nie jest źle! - A potem się przywitaliśmy.

I było to - jak się okazało - moje pożegnanie - z jedną z tych barwnych, niełatwych w ocenie postaci szczecińskiej sceny, które swym życiem pisały jej historię.

Wszystkie trzy zdjęcia, które są tej historii śladem, wykonał nestor szczecińskiej fotografii Stefan Cieślak

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji