Artykuły

"Śmierć komiwojażera" w Teatrze Nowym

Umiera komiwojażer - szary, przeciętny agent handlowy, przemierzający nieustannie ogromne połacie współczesnej Ameryki w pogoni za groszowym zarobkiem. Niczego w życiu nie dokonał, nawet własnym synom zadał klęskę. Umiera świat jego złudzeń, sztucznych euforii, taniego optymizmu.

Nie ulega wątpliwości, że "Śmierć komiwojażera" pozostanie utworem otwartym dla przeróżnych interpretacji. Gdyby świetny dramat Millera wystawić na polskiej scenie lat temu - powiedzmy - osiem, otrzymalibyśmy zapewne demaskatorski wykład o wilczych prawach kapitalizmu. Otrzymalibyśmy ostrą polemikę z mitami typu dominikowskiego "z gazeciarza milionerem". Bo przecież temat "Śmierci komiwojażera" wyrasta z uporczywego nawyku myślowego amerykańskiej społeczności - z dążenia do nieustannego przekraczania standardu życiowego, z tej powszechnej obsesji wszystkich klas - "jak się wybić?" Ten pęd do kariery za wszelka cenę, dążenie przerażające, gdy się staje celem samym w sobie - już od dawna miało odbicie w piśmiennictwie amerykańskim. W jednym przypadku zajęli się tym ludzie, którzy podsycali wiarą w mity o dostępności awansu - autorzy milionerskich życiorysów lub praktycznych wskazówek w typie "dziełek" Dalie Carnegie. Z drugiej strony ów temat stał się obsesją całego rozdziału wielkiej literatury, od "Tragedii amerykańskiej" Dreisera po "Śmierć komiwojażera".

Oczywiście - można zagrać Millera w kształcie wykładu politycznego. Lecz oto inna ewentualność - tekst dramatu daje i taką okazję: pokazać tragedię Willy Lomana wyłącznie w wymiarze filozoficznym - i to całkiem określonej filozofii egzystencjalistycznego chowu. Łatwo, jakże łatwo udowodnić słuszność tez sartrowskich na tekście Millera. Willy Loman staje się adekwatnym przykładem daremności wysiłków człowieka, niemożności ludzkich dokonań.

Istnieje wreszcie trzecia możliwość interpretacji, równie skrajna co poprzednie: dramat antyczny. A więc prezentacja widzowi racji równorzędnych - i równowartościowych. W tym ujęciu, podobnie zresztą (ale niekoniecznie tak samo) - jak w poprzedniej wersji dramatu o daremności - wszystkie realia współczesnego życia, cała tkanka obserwacji obyczajowej, będą tylko mało ważna kanwa dla pokazania wyabstrahowanych idei.

Myślę, że powszechna opinia o dramatach Millera takie właśnie rozwiązanie podsuwa. Popularne stało się ostatnio porównywanie twórczości amerykańskiego dramaturga do wielkich tragedii antycznych, czy też ostatecznie do Szekspira. I oto rodzi się zabawne, werbalne nieporozumienie. Ocena wartości sztuk Millera dyktuje realizatorom - odczytanie tekstu.

Tu pewnie leży powód głównych słabości spektaklu "Śmierci komiwojażera" w Teatrze Nowym. Gdzieś zagubiono wielopłaszczyznowość millerowskiego dramatu, podjęto najbardziej chyba ambitne - ale skrajne rozwiązanie "teatru ogromnego".

Zresztą - sam dramaturg w wielokrotnych enuncjacjach podsuwa niemal "na widelcu" ogólne intencje swoich dzieł: "Fatalnie przysłużyli się dramatowi społecznemu jego przyjaciele i wrogowie, głównie dlatego, że tak często przypisywał mu funkcje reformatora i wychowawcy. Jest to po prostu dramat, który stara się, znaleźć wyjaśnienie czynów człowieka nie tylko w ciasnym światku jego zmysłów, ale w fakcie jego istnienia jako określonej jednostki w określonym społeczeństwie. Społeczeństwo nie jest dla człowieka tłem, ale tkwi w nim samym... W wielu umysłach proces łączenia jednostki ze społeczeństwem odbywa się w sposób mechaniczny... Ale ryba częściowo składa się z morza, a morze - częściowo z ryby". Dramat społeczny - oto jakiego przymiotnika zabrakło łódzkiej inscenizacji. Oglądając spektakl Warmińskiego niewyczuwalne jest prawie żadne konkretne miejsce geograficzne, żaden konkretny historyczny czas, w jakim toczy się wielki dramat małego człowieka. Zagubiono w tym odczytaniu całą - przyznajmy to - tendencyjność dramatu Millera. Warmiński poczynił wiele wysiłków, by stworzyć jakiś niezrozumiały dystans do przedstawianych wydarzeń, chciałoby się powiedzieć - dystans "obiektywnego spojrzenia". W efekcie odczuwamy słuszność wielu racji - racji synów komiwojażera, Howarda czy Charleya. Dzieje się tak kosztem racji Lomana, na których powinny się chyba ześrodkować całe nasze sympatie.

Koncepcja Warmińskiego miała dalsze skutki dla przedstawienia. Nie udźwignął zadania inscenizator, nie udźwignęli niektórzy wykonawcy - stąd tyle niekonsekwencji, brak stylistycznej klarowności. Przykładem są choćby retrospekcje: sceny z młodymi chłopcami rozgrywane są w konwencji niemal naturalistycznej, natomiast powracająca stale postać Bena trąci na milę dziwną wizyjnością, fantasmagorią...

Dla idei "wielkiego spektaklu" użył Warmiński całego arsenału środków inscenizacyjnych: zaangażował efekty świetlne, akustyczne, muzykę. Udowodnił, że potrafi nimi operować - lecz szkoda, że ta biegłość posłużyła fałszywej sprawie. Nieustanna gra na najwyższych tonach chwilami stawała się nużąca. W prostszej, bardziej kameralnej i intymnej inscenizacji dramat komiwojażera zabrzmiałby głośniej.

Scenografia Rachwalskiego i Zaborowskiej - wizualnie interesująca, lecz znów wyabstrahowana z jakiegokolwiek miejsca na ziemi, wyjąwszy mglisty zarys drapaczy. (Przy okazji scenografii - łatwo zauważyć, jak bardzo męczą się aktorzy w szczupłych klateczkach przepołowionej chatki, lub na płaszczyźnie pięterka wielkości niemal znaczka pocztowego. Kiedy tylko akcja przenosi się na proscenium - od razu wszystko ożywa, aktorstwo staje się bogatsze, wyrazistsze).

Rola Willy Lomana może być marzeniem każdego aktora, który przestał już grywać Hamleta. Złożona i wieloznaczna sylwetka psychiczna starego komiwojażera daje aktorowi okazję do pokazania całej skali możliwości. Po obejrzeniu, kreacji Mariana Nowickiego zastanawiałem się długo, dlaczego ten aktor był tak mało zauważalny w dotychczasowych przedstawieniach Teatru Nowego. Rolę Lomana poprowadził bezbłędnie, panował nad całym widowiskiem, czasem nawet wbrew intencjom reżysera. Szczególnie wstrząsająca była scena rozmowy z Howardem, kluczowa dla tej roli. Nowicki uchronił się przed monotonią "najwyższych tonów", stopniowo cieniował rolę, powoli wzbogacał ekspresję gestu i słowa.

Z pozostałej obsady, o nierównych osiągnięciach w tym spektaklu wyróżniłbym Tadeusza Minca, a zwłaszcza

Janinę Jabłonowską - przede wszystkim za jej wielką scenę, gdy wygania z domu synów. Znakomite aktorstwo! Zresztą - zamiast mnożyć przymiotniki powiem tylko, że Jabłonowska przypomniała mi w tym momencie - Helenę Weigel z brechtowskiej inscenizacji "Mutter Courage".

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji