Artykuły

Ciągle żywa "Śmierć komiwojażera"

Gdy odsłania się kurtyna, widzimy gigantyczne, wznoszące się ku niebu nowojorskie drapacze chmur, a pod nimi jakby przekrojone gilotyną wnętrze szarej brooklińskiej czynszówki. Szybko jednak przestajemy patrzeć na powietrzny pejzaż, a całą uwagę skupiamy na freudowskich psychologicznych rozterkach i dramatach mieszkańców owego ponurego domu.

Ponurego jak dramat Arthura Millera, którego pierwszy i ostatni tryumfalny przemarsz przez polskie sceny miał miejsce w sezonie 1960/61. Nie znam recenzji z tamtych lat, ale mogę domniemywać, że fascynowała widownię wówczas tajemnica duszy przeciętnego Amerykanina, który przeżywa tragedię życiowego upadku, choć ma samochód, lodówkę i dom na raty. O wilczych prawach brutalnego kapitalizmu nie wspomnę, bo to była wtedy dla widza pełna abstrakcja; nie sądzę też, by reżyserzy traktowali sztukę jako oręż propagandowy.

Co frapuje w Śmierci komiwojażera dzisiaj? Z jednej strony na pewno świadomie użyta przez Feliksa Falka stylizacja, prawie do końca konsekwentna, na realizm psychologiczny. Tak sugestywna, że czuje się, jak polatuje nad sceną duch Stanisławskiego. Z drugiej strony, co oczywiste, nagle zaktualizowany kontekst. My też mamy samochody i lodówki i też nas z dnia na dzień wylewają z pracy, a nasze dzieci nie potrafią się nigdzie zaczepić. Najsilniej oddziałuje aktorstwo. Wysunięte proscenium pozwala grać tuż przed twarzami widzów, obnażać "bebechy", płakać prawdziwymi łzami (tylko szampan z tej odległości nazbyt przypomina sok jabłkowy). Wzruszenie sceniczne, "piereżywanie", łatwo się udziela. Z fascynacją słuchamy więc słowotoku Willy Lomana (Jerzy Kamas), pełnego kontradykcji, małpiarstwa, wreszcie szaleństwa. Ze współczuciem i szacunkiem patrzymy, jak jego żona Linda (wybitna kreacja Haliny Łabonarskiej) zza maski idealnej amerykańskiej żony ukazuje głębokie zrozumienie sytuacji swojej, męża i synów, mądrość rezygnacji, twardość, gdy trzeba ochronić to, co uczyniła sensem swego życia. Ze zdziwieniem patrzymy, jak to właśnie Biff (Tomasz Dedek) - zabijaka, nieudacznik i pasożyt, staje się rewelatorem prawdy o rodzinie Lomanów w jej najokrutniejszej i najpiękniejszej wersji. Jego płacz na piersi ojca, płacz prawdziwy, jak wszystko w tym teatrze uczuć, to po prostu piękna scena miłosna.

Nie mogę jedynie przystać na koncepcję roli Wuja Bena - prawdziwego w retrospektywach, fantazmatycznego w urojonych "rozmowach" z Willym Lomanem. Marian Kociniak gra sztywnego afrykańskiego milionera jak ducha Ojca z Hamleta w dziewiętnastowiecznym teatrze, a to już trochę za wiele. Albo za mało, jeśli chodzi o przyswojenie nauk XX-wiecznego teatru. Co dociera z tekstu najbardziej wyraziście? Nostalgia za lepszymi czasami, marzenia o lepszej przyszłości, bo rzeczywistość jest okrutnie nędzna i trywialna: "jakby nas w pudle zamknęli". Pytanie o sens życia - Loman przemierzył ponad 80 tysięcy mil i postrzega to jako wartość samą w sobie. Ani dnia nie spędził bez pracy, tymczasem brat każe mu się wykazać "czymś namacalnym", materialnym, a sąsiad pyta, czy akurat z tego ma pieniądze. Loman myśli jak marksiści - chciałby, żeby ilość uprzedmiotowionej pracy wyłożyła się na produkt, na efekt. Rzeczywistość dowodzi, jakie to mrzonki. Metody kompensacji kondycji nieudacznika - wychowywanie synów na twardych facetów (bez efektów), gadulstwo i kompulsywne opowiadanie dowcipów (efekt odwrotny). "Ludzie mnie lubią, ale nie bardzo" przyznaje, gdy cyklotymiczna huśtawka jego umysłu opada w dół, w stronę depresji, by natychmiast, w nastroju manii, temu zaprzeczyć. Dla żony Lomana wartością jest człowieczeństwo, rodzina, przeżyte lata, po których "mały człowiek może być równie wyczerpany, jak wielki człowiek". Dla syna - najpierw bunt, potem własna droga, nie w koleine, nie owczym pędem. "Dlaczego każdy ma zdobywać świat?" - pyta z rozpaczą, bo nie chce go zdobywać. Przykład ojca pokazuje zresztą, że dociekanie po amatorsku tajemnicy bycia bogatym nie musi kończyć się dobrze. A filozofowanie na ten temat brzmi po prostu głupio i fałszywie. Plakatowy, sprowadzony do maksymy "biznes to biznes" stosunek do ludzi i pieniędzy ma szef Lomana, Howard. To yuppie tamtej ery sprzed 40 lat, gdy była pisana sztuka. Człowiek, który magnetofonem bawi się tak, jak dzisiejsi businessmani komputerem - więc wszystko co ludzkie staje mu się obce. Loman wyciąga jednak ostateczną naukę z owych trzech, Bena i Charliego licząc, przykładów dorobkiewiczostwa. Postanawia umrzeć, by synom zostało w ręku owo coś namacalnego, materialnego - szeleszczący plik 20 tysięcy dolarów. Ale to człowiek, który nawet samobójstwa nie potrafił przeprowadzić jak należy, wielokrotnie próbując. Nie wiemy, czy synowie idący w milczącym, małym kondukcie pogrzebowym otrzymają polisę. Czy chociaż po śmierci człowiek jest coś wart, skoro nic nie był wart za życia. Lubię chodzić na aktorów, dlatego ten ogrzany i rozgrzany od środka prawdą psychologiczną teatr sprawił mi przyjemność i satysfakcję. Poza paroma źle przez reżysera sfastrygowanymi przejściami od realności do retrospektywy czy imaginacji. Jak na filmowca, powiedziałabym, że są za dosłowne, za prostackie. Ale cała - na pierwszy rzut oka niebywale anachroniczna koncepcja sprawdza się w próbie sceny. Zaczynam lepiej rozumieć nową falę popularności pisarzy amerykańskich z lat 40-ych i 50-ych. Mówili bowiem prawdę o kryzysie - tym w duszach i tym za oknem. Albo odwrotnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji