Artykuły

Komiwojażer zamordowany przez reżysera

PO prapremierze "Śmierci komiwojażera" w 1949 r. w Filadelfii, dyrektor sieci domów towarowych. Bernard Cimpel był tak wstrząśnięty, że wydał zakaz zwalniania z pracy osób w starszym wieku. Daje to wyobrażenie nie tylko o jakości artystycznej wyreżyserowanego przez Elię Kazana przedstawienia, ale przede wszystkim o tym, jak silnie sztuka Arthura Millera wyrastała z ówczesnego amerykańskiego życia i poruszała jego najboleśniejsze problemy.

Miller zanegował obowiązujący w Stanach mit wielkiego sukcesu. Pokazał go jako fatalną siłę miażdżącą zwyczajnych szarych ludzi. Cichy dramat rodziny Willego Lomana - niemożność sprostania wielkiemu kłamstwu, starzenie się bohatera, tzw. nieudacznictwo życiowe - podniósł do wymiaru greckiej tragedii.

Na polskie sceny "Śmierć komiwojażera" weszła w 1960 r., i w całym kraju zagrało ją wówczas aż dziewięć teatrów. Jednak przez następne 10 lat powracano do niej zaledwie dwukrotnie. W tym roku Feliks Falk sięgnął po sztukę Millera już po raz drugi (w kwietniu br. wyreżyserował ją w Gdańsku). Nie dziwiłam się tej konsekwencji, bowiem "Śmierć komiwojażera" bardzo silnie koresponduje z tym, co dzieje się teraz w Polsce - w momencie chaotycznego i drapieżnego ucieleśniania mitu kapitalizmu, który jest dobry na wszystko i bezmyślnej gloryfikacji tzw. przedsiębiorczości. Sztuka Millera, na polskiej scenie, dzisiaj, mogłaby zabrzmieć niezwykle aktualnie i boleśnie.

Idąc do Teatru Ateneum oczekiwałam, że zobaczę przedstawienie ważne, diagnozujące naszą społeczną sytuację - nawet za cenę pewnych uproszczeń. Obejrzałam natomiast dramat rodzinnych nerwic i patologii. Ta warstwa oczywiście istnieje bardzo silnie w sztuce Millera, ale nie z tego powoda stała się ona Wielkim Dramatem Amerykańskim. W Ateneum wszelkie analogie z chwilą obecną zostały zamordowane. Już po podniesieniu kurtyny scenografia - z nowojorskimi drapaczami chmur w tle - mówi wyraźnie, że wszystko dzieje się... kiedyś w Ameryce.

Jerzy Kamas gra Willego Lomana na jednej nucie, komplikacje wewnętrzne tej postaci zacierając krzykiem. Zbyt wyraźna patologia bohatera stawia go na straconych psychologicznie pozycjach. Na scenie od początku jest tyle hałasu, że przedwcześnie nuży to widza, a intrygę pozbawia dramatyzmu.

Punktem kulminacyjnym jest chwila prawdy między Willym a jego synem nieudacznikiem, Biffem. To najlepszy moment spektaklu, przede wszystkim dzięki Tomaszowi Dedkowi, który rolę Biffa gra bardzo konsekwentnie i z dużym dramatyzmem. I to właśnie Biff, a nie jego ojciec, Willy, stał się bohaterem spektaklu w Ateneum.

Znakomita aktorka, Halina Łabonarsks w roli żony Willy'ego, Lindy, gra postać jakby z innego przedstawienia. I jest to może błąd obsady, podobnie jak w wypadku roli drugiego syna, Hapinga, w której Tomaszowi Kozłowiczowi, o aparycji gimnazjalisty, kazano grać sprytniutkiego dziwkarza.

Postać Wuja Bena (Marian Kociniak), widmowego brata-miliardera, który uosabia zabójczy mit sukcesu, zapowiada nieuchronną katastrofę i popycha ku niej Willego - potraktowano w zbyt realistycznej konwencji, utraciła swą złowrogą siłę. Chwilami miałam wrażenie, że podczas oglądanego przeze mnie przedstawienia w Ateneum (następnego dnia po premierze) po prostu wysiadły światła.

Sztuka Millera daje szansę mówienia ze sceny o aktualnych dramatycznych problemach polskiej rzeczywistości. W spektaklu Feliksa Falka wszystko to poszło gdzieś bokiem. Wątpię, by któryś z naszych dzisiejszych biznesmenów-pracodawców przeżył w Ateneum wstrząs moralny, jak niegdyś Bernard Cimpel w Filadelfii. Ale czy polscy biznesmeni w ogóle chodzą do teatru?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji