Śmierć komiwojażera
ARTHUR MILLER opisywał Amerykę w optyce, jaka mogła zainteresować zaraz po wojnie przede wszystkim sceny europejskie. Nieskomplikowane w formie, przejrzyste w przesłaniu sztuki tego autora, ukazujące wewnętrzne konflikty społeczeństwa amerykańskiego, w jakiejś mierze satysfakcjonowały wówczas Europę upokorzoną narastającą zależnością od Ameryki. Pewna egzotyka amerykańskiej obyczajowości i norm społecznych, wedle których "nic nie jesteś wart, jeśli nie sprzedajesz" - przesłaniała ogólne ubóstwo myślowe i artystyczne tych sztuk. Zbyt prostych, zbyt akuratnie skrojonych pod określoną z góry tezę. Dramatom Millera brak spontaniczności, autentyzmu, rysów indywidualnych, są typowym produktem pisarstwa nastawionego na doraźny efekt. I Miller zdobył niebywały poklask emisją - jak sam twierdził - paru nienowych prawd, o codziennych kłopotach starego dokera, komiwojażera, handlarza bronią, o wielkiej amerykańskiej kompromitacji, czyli działalności sławetnej komisji McCarthy'ego ("Proces w Salem"). Grano go równolegle w Paryżu i na Broadwayu, błyskawicznie niemal, bo już po drugiej sztuce "Wszyscy moi synowie" (1947) stał się autorem modnym, a "Śmierć komiwojażera" (1949) przypieczętowała na kilka lat jego pozycję najgłośniejszego współczesnego dramaturga amerykańskiego. Wspaniała hossa nie trwała długo (nie pomogły nawet takie środki animacyjne, jak małżeństwo z Marilyn Monroe) i Miller pozostał klasykiem szanowanym umiarkowanie.
Przynajmniej to, co znamy z polskich przekładów, stawia go daleko poniżej formatu, jaki pisarzowi temu przyznali nasi krytycy i teatry w latach sześćdziesiątych. Później, gdy film amerykański niepomiernie pogłębił diagnozy na temat życia społecznego Ameryki i źródeł wielu wynaturzeń, dramaty rodzinne i społeczne Millera wydały się literaturą o wiele dawniejszą, niż wskazują daty powstania poszczególnych tekstów. Kiedy więc gwiazda Millera zgasła na scenach zachodnich bardzo dawno, a i naszych także paręnaście lat temu - Teatr TV odkrywa jego dramaty na nowo. Przy czym - i w tym tkwi największa niespodzianka - odkrycia te sprawdzają się, chociaż w zupełnie innym planie interpretacji, niż stosowany na scenach. Do naszych teatrów Miller dotarł wraz z francuską awangardą lat 50-tych, najchętniej więc środkami sceny montowano na kanwie jego sztuk dramat kondycji ludzkiej, w społeczeństwie traktowanym dość uniwersalnie. Unikano cech rodzajowych przedstawianego środowiska, precyzji psychicznego rysunku postaci. Amerykańskość tła ginęła w abstrakcyjnych dekoracjach, w rozbiciu zespołów aktorskich na dużej przestrzeni scen Teatru Narodowego czy Dramatycznego, celowym rozmazywaniu realizmu sytuacji i postaci. Rezultaty najczęściej były dziwaczne, co nietrudno zresztą sobie wyobrazić nawet tym, którzy nie widzieli "Widoku z mostu" w Narodowym czy "Czarownic z Salem" w Teatrze Dramatycznym i innych głośnych premier Millerowskich.
Kazimierz Karabasz, reżyser telewizyjnej inscenizacji "Śmierci komiwojażera" osiągnął jednak efekt uniwersalności dramatu, ale też posłużył się zupełnie odmiennymi środkami. Zgodnie z telewizyjną specyfiką i własnym gustem (zaświadczonym takimi filmami, jak "Pryzmat", "We dwoje") skameralizował sytuację, a aktora poddał wnikliwej, szczegółowej obserwacji kamery. Ta przybliżona, "uprywatniona" optyka pozwoliła przekształcić stereotyp opowieści podporządkowanej tezie - w naturalny tok narracji ekranowej, uderzający autentyzmem szczegółu i prawd za jego pośrednictwem objawionych.
Liczone po wielekroć domowe rachunki, na które nie starcza pieniędzy, wszechobecny strach przed utratą sił do pracy i przejmujące poczucie bezradności starzejącego się człowieka wszystko to powoduje, że dramat Willy`ego zyskuje walor uogólnienia, o jaki daremnie zabiegały sceny. Oczywiście, sukces reżysera nie byłby możliwy bez udziału wybitnej pary aktorskiej w wiodących rolach dramatu. Barbara Krafftówna (Linda) i Tadeusz Łomnicki (Willy Loman) stworzyli kreacje, jakie na długo pozostaną niedościgłym wzorem dla naszego kina małego i dużego realizmu. Bogactwem odcieni psychicznej charakterystyki postaci, zróżnicowaniem jej zewnętrznych zachowań, grą wielu masek Łomnicki w żywym planie przekazu aktorskiego, niejako poza tekstem, "napisał" przejmujący dramat o wyobcowaniu, samotności, klęsce jako nieuchronnym przeznaczeniu starego człowieka. Można się pocieszać, że tylko gdzieś w Ameryce, ale przy tak sugestywnej realizacji sztuki z teząT teza z reguły zatraca jednoznaczność, więcej pozostawiając do myślenia, niż by sobie tego życzyli realizatorzy. Kazimierza Karabasza cenimy za odwagę i upór, z jakim drąży różne, niezbyt kolorowe zakamarki naszego życia społecznego i to jest wielki walor jego filmów. Natomiast polityka programowa Teatru TV, który z uporem gromadzi repertuar obrazujący, jak źle jest na świecie starym ludziom i głodnym ludziom ("Głód" Hamsuna) sfrustrowanym, zagubionym, przegranym - może w końcu u wielkiej widowni zrodzić odruch znudzenia. Teatr masowy, a takim jest właśnie Teatr TV, winien widowni tyleż podniosłych wzruszeń i inspiracji do myślenia, co beztroskiej zabawy. O tej drugiej powinności za często zapominają redaktorzy "poniedziałków".