Artykuły

Zwyczajne Salem

Ludzie ze średniowiecznego Salem są zwykli, żaden z nich nie nosi maski bohatera bez skazy ani wcielonego diabła. W ich przeszłej biografii cnoty mieszają się z grzechami, złe postępki z dobrymi. Akcja sztuki rozpoczyna się w momencie, kiedy mieszkańcy miasta niejako "dojrzeli" do procesu czarownic: zbyt wiele nagromadziło się w tej społeczności nierozwiązywalnych konfliktów, niedobrych uczuć i nieuzasadnionych pretensji. Nikt nie jest w stanie oddać pani Putnam zmarłych dzieci, podarować Tomaszowi ziemi sąsiadów, ustrzec wielebnego Parrisa przed skandalem i niesławą czy spełnić marzenia Abigail. Takie problemy może rozstrzygnąć jedynie moc nadprzyrodzona. Nie jest to jednak jak w tragediach antycznych bóg - o wiele łatwiej rozciąć te gordyjskie węzły przy pomocy szatana. Wtedy wszystko staje się proste - każde niepowodzenie, każdą pomyłkę można już przypisać innym. Trzeba jedynie założyć, że ci "inni" są sługami szatana. Pretekstem może się stać najbardziej nawet błahe wydarzenie i można rozdać role w tym przerażającym misteryjnym teatrze, w którym zło stanie się dobrem, a uświęcone dotąd prawdy uważane będą za hańbiące. Ludzie sami dla siebie tworzą więc pewien rodzaj subiektywnej rzeczywistości, jakiś przerażający mikroklimat, w którym podejrzani są wszyscy. Jedyną drogą ratunku jest oskarżenie innych - aż wreszcie nadejdzie moment, w którym denuncjator zostanie zadenuncjowany. Z takiego błędnego koła nie ma wyjścia, nie ma też możliwości obrony: w momencie, kiedy Tituba wymówiła pierwsze nazwisko, całe Salem było już zgubione. Bo prawa rządzące procesami czarownic były przewrotne: przyznanie się do winy i wyjawienie nazwisk współdziałających równało się uniewinnieniu, zaś odmówienie zeznań - śmierci. Tylko ci, którzy wymyślili szatana mogli się czuć bezpieczni - nie podlegali bowiem uczuciu strachu, które dla najlepszych stało się potem ceną życia.

Zwykli ludzie, mieszkańcy Salem stali się zatem aktorami i widzami potwornego procesu i dopiero ta sytuacja zdemaskowała prawdziwe uczucia, ukazała ukryte dotąd dobro i zło oraz mechanizm tego straszliwego programu, który był dziełem ludzi złych, zdecydowanych i silnych. Bo całej aferze rozpętanej przez oszalałą ze strachu Abigail bardzo prędko nadano urzędowy bieg. Pierwszy krok uczynił pastor Hale, naukowiec, demonolog i sługa kościoła, samym swoim przybyciem legalizując obecność diabła w miasteczku - następne należały już do aparatu wykonawczego. Zastępca prokuratora Dahnforth posługiwał się zresztą jedynie prawem, rozumując: DURA LEX, SED LEX i zakładając a priori, że racja jest po stronie oskarżycieli - trzeba jedynie udowodnić nieomylność sądu. A ponieważ ludzie przyznają się do niepopełnionych win ze strachu przed torturami - więc dowody właściwego działania prawa są bezsporne i każda wahająca się ideologia byłaby tu przeszkodą. Miller odmitycznił zatem straszliwy proces czarownic - ukazał, że stworzenie nowej rzeczywistości było sprawą zwykłych ludzi, unaocznił widzowi straszliwy mechanizm, z którego trybów nie można się wyplątać. Jedynym środkiem obrony jest przyznanie się do winy.

Teatr bydgoski zdecydował się na taką właśnie interpretację sztuki Millera, prezentując nam zwykłą sztukę o zwykłych ludziach uwikłanych w niezwykły proces. Już od początku znajdujemy się w owej ciężkiej, nabrzmiałej atmosferze purytańskiego środowiska, w którym nic nie wolno. Wszystko jest proste, surowe - podkreślone jeszcze przez monumentalną scenografię Ewy Nahlik - ludzie wydają się stłamszeni, zakłamani, nie umieją wyrażać swoich uczuć i pragnień. Od drewnianej scenografii, ciemnych kostiumów Parrisa, Tituby i Betty jaskrawo odbija wyzywająco kolorowa suknia Abigail (Teresa Czarnecka), która jest zbyt zgrabna, za ładna, niepokoi w tej atmosferze szarości, umartwień i zakazów - jest sygnałem zmiany - wszystko jedno jakiej. To plastyczne potraktowanie pierwszych scen zmienia się jednak w aktach następnych. Z "Czarownic z Salem", jak z każdego jednoznacznego utworu, łatwo stworzyć moralitet połączony z misterium popadając w ilustracyjność i przesadę. Teresie Żukowskiej udało się szczęśliwie znaleźć w bydgoskiej inscenizacji złoty środek - nie rezygnując z widowiskowości dramatu stworzyła spektakl, w którym nie zabrakło jednak idei Millera: ukazania ludzi prezentujących konfliktowe postawy i idee.

Aktorsko przedstawienie bydgoskie jest tym razem prawie bez zarzutu. Zacznijmy od głównego bohatera tragedii Jana Proctora kreowanego przez Stanisława Jaroszyńskiego. Proctor, uważany przed procesem za dobrego farmera nie był jednak bohaterem bez skazy i ciążyły na nim pewne zarzuty, surowo piętnowane w purytańskiej społeczności - opuszczanie mszy i zdrada małżeńska. Stanisław Jaroszyński zagrał swojego bohatera jako zwykłego farmera, nieco uczciwszego od innych, który wie o świecie więcej niż mieszkańcy Salem. Wie - bo wątpi w istnienie szatana, bo nie potrafi iść na szubienicą w aureoli męczennika. I dlatego broniąc swojego człowieczeństwa, swojego imienia, nie podpisze zeznań i wybierze śmierć. Kreacja ta została skonstruowana przez Jaroszyńskiego bardzo prostymi środkami, zagrana z pewną powściągliwością, jakby na przekór miotającym Proctorem uczuciom. Takie potraktowanie postaci zgadza się idealnie z zamierzeniami autora i reżysera. Tak się już dzieje, że najpiękniejsze rzeczy robią w tej sztuce ludzie nie wyróżniający się niczym szczególnym:

Hale'a zagrał Czesław Stopka - aktor o szczupłej twarzy, wspaniałych, żyjących własnym życiem rękach i oczach intelektualisty. Jego pastor jest jednak nie tylko słynnym demonologiem, naukowym autorytetem - jest młodym, głęboko wierzącym, pragnącym poznać sytuację mieszkańców Salem człowiekiem. Dopiero w akcie III Hale zmienia się w postać tragiczną - tragiczną nie tylko dlatego, iż zrozumiał, że służy nieludzkiej, opartej na kłamstwie sprawie. Jego rozpacz spowodowana jest przede wszystkim świadomością utracenia wiary nie tylko w szatana ale także w boga. Scena, gdy Hale tarza się u stóp Elżbiety Proctor błagając ją o pomoc jest naprawdę przejmująca. Wydaje mi się, że ten utalentowany aktor może zaliczyć rolę pastora do największych swoich osiągnięć.

Trzecią wiodącą postacią dramatu jest Abigail. Teresa Czarnecka, mimo swoich warunków zewnętrznych, jest jak gdyby stworzona do tego rodzaju ról. Jej Abi jest dziecinna i przewrotna, zepsuta i niewinna, pełna goryczy i złości przegrywającej kobiety. Doskonale zagrana została także trudna rola Elżbiety Proctor. Wanda Ostrowska jest inna niż to założył Miller: już sam jej wygląd pozostaje w sprzeczności z wizerunkiem twardej i oschłej purytanki. Elżbieta Ostrowska jest miękka, liryczna, a jednak silniejsza od Proctora, przesycona żalem do męża i do siebie, bezradna, ale nie wycofująca się z poczucia obowiązku. Świetna jest ostatnia scena spektaklu - gdy Elżbieta stoi przodem do widowni, nieruchoma, ze skurczoną twarzą zdaje się, że zapomniała o tym, co dzieje się za jej plecami - i dopiero krótki szloch przerywa tę męczącą ciszę.

Prawie równie dobrze zagrane były role drugoplanowe - może jedynie Zdzisław Winiarczyk zbyt przeczernił i zakrzyczał postać Dahnfortha. Popisem inscenizacyjnym była scena sądu - niezmiernie sugestywna i teatralna. Nie raziły nawet dziewczęta - oskarżycielki (ustawione w wyraźnej analogii do kompozycji scen z "Matki Joanny od Aniołów"), stanowiące tło dla stychomytii Proctora i Mary Warren z sądem. Reasumując - spektakl bydgoski jest wydarzeniem sezonu. Duże brawa należą się i jego reżyserce, i aktorom.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji