Artykuły

Konkursy

Po spotkaniu ze starym znajomym nadal nie wierzę w senniki czy tym bardziej w psychoanalizę, ale w sprawie konkursów moje zdanie zmieniło się diametralnie. Nie konkursów nam bowiem brak, ale mądrych urzędników, którzy umieliby wyszukać właściwych ludzi na właściwe miejsce - pisze Paweł Sztarbowski w felietonie dla e-teatru.

Nie ma to jak starzy znajomi. Według sennika egipskiego, jeśli człowiekowi przyśnią się starzy znajomi, to dobry znak, który wróży pomyślność w życiu. Tylko że mnie się nic nie przyśniło. Starego znajomego spotkałem jak najbardziej na serio, w realu, jak Pan Bóg przykazał. Do tego spotkałem go w pociągu relacji Warszawa-Bydgoszcz. A pociąg - wiadomo psychoanaliza, te sprawy. I pewnie teraz się spodziewacie wspomnień z dzieciństwa, opisów wszelakich inicjacji czy krain na miarę Juskunii ze stolicą w Jelo Krystiana Lupy? A tu nic z tych rzeczy!

Bo o czym rozmawia się ze starym znajomym na trasie Warszawa-Bydgoszcz? O konkursach na stanowiska dyrektorskie.

Całej rozmowy nie będę tu przytaczał. Pominę fragmenty o zarobkach, bo gdy okazało się, że kolega zarabia mniej więcej dziesięć razy tyle, co ja, uznałem, że zarobki to jest jednak wstydliwy temat. Bo pewnie chcecie wiedzieć, czym się znajomy zajmuje? Jest łowcą głów, czy też ładniej mówiąc - headhunterem. I taki headhunter, mówiąc w skrócie, szuka pracy dla osób, które pracy nie szukają, bo ją po prostu mają. A więc w grę wchodzą tu zwykle wysokie, dobrze płatne stanowiska kierownicze.

I tak sobie gawędziliśmy i od słowa do słowa, zupełnie nie wiem jak, rozmowa przeniosła się na grunt teatralny. Stary znajomy nie bardzo zainteresowany był, co się w teatrze dziś wystawia. Zaczął z grubej rury pytać, jak się w teatrze trafia na dyrektorskie stanowiska. Rozumiem, że chciał zbadać potencjalny rynek. Zacząłem więc snuć, najmądrzej jak potrafię, teorie o tym, jak jest, a jak być by mogło. O nieprzejrzystości procedur, o widzimisię urzędników, o konkursach... "No tak, konkursy, one niestety dobijają instytucje" - z rezygnacją stwierdził znajomy. "Jak to dobijają? Przecież właśnie sprawiedliwość, równość szans, ocenianie wedle programu. Przecież ja właśnie nabierałem powietrza, żeby wygłosić dla konkursów chwalebną perorę". Jeszcze w czasie działalności w Forum Obywatelskim Teatru Współczesnego, wspólnie z kolegami i koleżankami uważaliśmy, że konkursy to w ogóle powinna być podstawa w mianowaniu stanowisk dyrektorskich. Będą konkursy, będzie pięknie - wydawało nam się wtedy.

Mój stary znajomy, jako specjalista w temacie zatrudnienia, zburzył moje wyobrażenia zupełnie. "Żadne miejsce liczące na rozwój - argumentował - nie pozwoliłoby sobie na coś takiego jak konkurs. To jest totalny przeżytek! Bo czy widziałeś kiedyś dobrego specjalistę na bezrobociu?" - tu już prawie na mnie krzyczał. Odpowiedziałem mu, że w teatrze bywa to normalne, bo walki z urzędnikami, lokalne rozgrywki już niejednego dobrego specjalistę wyrzuciły na bezrobocie.

"Tym prostsza sprawa. Powinni walczyć o nich urzędnicy z innych miast" - odparł znajomy. A ja coraz bardziej zaczynałem rozumieć, jak różnią się nasze światy, nie tylko w kwestii zarobków. Nie znaczy to, że jestem zwolennikiem metod wolnorynkowych na gruncie teatru. Mało tego, staram się rozumieć pewne obostrzenia związane z pracą w instytucji, choćby wiązały się z najbardziej nawet absurdalnymi powinnościami, tonami przepisów czy przerośniętą sprawozdawczością. Wiadomo - instytucja jest instytucja! Ma być przejrzyście!

Ale trudno nie przyznać, że idea konkursów na stanowiska dyrektorów teatrów nie sprawdza się. Myślę, że obnaża to dość mocno słabość demokratyzacji pewnych sfer życia. Bo to idea dobra raczej dla konkursów piękności czy tańca na lodzie, a więc dla rozrywki, gdzie idea konkursu staje się igrzyskiem. W sprawach serio postulat konkursów jest raczej mało rozwojowy. Rzadko kiedy bowiem zgłaszają się do konkursów poważni kandydaci. Przecież nikt o silnej pozycji zawodowej nie zaryzykuje udziału w konkursie. Ba! Nie zaryzykuje tego zapewne nawet ktoś pracujący na niższym szczeblu kierowniczym, bo wie, że następnego dnia po ogłoszeniu listy kandydatów trafiłby na dywanik do szefa. I któż by chciał przeżywać te podpytywania?

Zdarzają się oczywiście wyjątki. Sam pracuję w teatrze, gdzie dyrektor został wybrany na drodze konkursu. Na ostatni konkurs do Teatru Nowego w Poznaniu zgłosiło się co najmniej trzech świetnych kandydatów. Zwykle jednak te wyjątki poparte są dość oczywistym konkursowym wyborem, który dla dobrego headhuntera byłby czymś naturalnym i bez konkursu. Bo powiedzmy sobie szczerze - w Polsce jest obecnie 5, może 6 nazwisk, które dają szansę na prowadzenie ambitnego i jednocześnie solidnego teatru repertuarowego, z taką dawką artystycznego ryzyka, która nie odstraszy publiczności, a zespołowi zapewni artystyczny rozwój. Raczej te nazwiska znamy, nie trzeba ich tu wymieniać. Rzadko zdarza się, że z nieba spada kandydat-cud, bez zawodowej pozycji i doświadczenia. No chyba, że wypada z urzędniczej teczki...

Po spotkaniu ze starym znajomym nadal nie wierzę w senniki czy tym bardziej w psychoanalizę, ale w sprawie konkursów moje zdanie zmieniło się diametralnie. Nie konkursów nam bowiem brak, ale mądrych urzędników, którzy umieliby wyszukać właściwych ludzi na właściwe miejsce. Ale czy to jakaś nowość? Przecież niejeden już Wyspiański przepadł w takich rozgrywkach. Zastanawiam się tylko, czy on pisał potem listy otwarte?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji