Artykuły

Nie do obrony?

Czarownice z Salem wrocławskiego Teatru Współczesnego zadają pytanie: dlaczego zło triumfuje i rodzi następne zło?

Wśród podstawowych pytań stawianych nam przez teatr niezmiennie pojawiają się następujące: Do jakiego momentu jestem człowiekiem? Dlaczego zło triumfuje i rodzi następne zło? Pytania te zadają nam - pośrednio - wielcy dramaturdzy. Pytania te zadaje nam teatr - realizując ich utwory. Twórczość czołowego dramaturga amerykańskiego Artura Millera kusi wciąż wielu reżyserów. Nic dziwnego, bowiem Miller bardzo precyzyjnie zarysowuje racje, poglądy i postawy swoich bohaterów. Nie zawsze jednak ta jednoznaczność jest nam pomocna, czasem rodzi ona wątpliwość. Czy słuszność jest po stronie ofiary, czy też kata? Czarownice z Salem, najsłynniejszy bodaj z utworów Millera, jest znakomitym studium ludzkiej natury, ale studium przerażającym. Zło i strach mieszają się tu w przedziwny sposób, doprowadzając do zbiorowej histerii. O dziwo, histerii tej ulegają zarówno ludzie prości, jak i sędziowie czy duchowni. Właściwie większość mieszkańców Salem zachowuje się jak opętana przez diabła, choć posądzają o to innych - nie siebie. Nieprzypadkowo Czarownice z Salem wiąże się z niechlubną kartą historii Stanów Zjednoczonych początku lat pięćdziesiątych, tzw. erą maccarthyzmu. Posądzenie o sympatie lewicowe było równoznaczne z oskarżeniem o działalność wywrotową. Temu swoistemu zaczadzeniu uległo wielu ludzi. Miller nie mógł - jako dramaturg - milczeć, zadając tym samym pytanie o granicę zła i dobra, które przenikają się nieustannie.

Wrocławski Teatr Współczesny rozpoczął sezon Czarownicami z Salem. Nieprzypadkowy - jak sądzę - to wybór. Myślę, że Zbigniew Lesień, nowy dyrektor Teatru Współczesnego, bardzo rozsądnie zdecydował się na tę sztukę: dla widza! Tak, o tej banalnej prawdzie często zapominają dyrektorzy teatrów, dziwiąc się, że widownia, a co za tym idzie i kasa, świecą pustkami.

Wrocławskie przedstawienie wyreżyserował Jacek Bunsch, który miał do dyspozycji doświadczony zespół. Nie ułatwiło mu to pracy, bowiem każda z ról, nawet najmniejsza, wymagała precyzyjnego dopracowania. Toteż nie ma w tym przedstawieniu tzw. drugiego planu; świadczy o tym na przykład rola Rebeki Nurse w wykonaniu Marii Góreckiej czy rola Ezekiela Cheevera - Tadeusza Trygubowicza. Reżyser znakomicie obsadził Elżbietę Golińską w roli Mary Warren, pełną sprzeczności i miotaną wątpliwościami. Podobnie z godną i lojalną Elizabeth w wykonaniu Małgorzaty Ząbkowskiej. Niełatwą rolę Abigail, mściwej i zawiedzionej kobiety, powierzył Bunsh Karolinie Jóźwiak. Ta rola, jak sądzę, z czasem zapewne pójdzie w kierunku narastającego stopniowo opętania, opętania nie spełnionymi nadziejami. Oszczędnie, ale bardzo sugestywnie buduje rolę pastora Hale'a Krzysztof Kuliński. Coraz większej siły nabiera konflikt sumienia duchownego, który widzi wykorzystywanie sądu do osobistych porachunków i zemsty. Nie pogrąża się jak inni w fanatyzmie, ale chce zatrzymać rozpędzoną już machinę rzekomej sprawiedliwości.

Wreszcie, a może przede wszystkim, najtrudniejsza rola w tym przedstawieniu - John Proctor. Jest to podwójny sukces: reżysera, który bezbłędnie tę rolę obsadził, i aktora, który ją zagrał: Macieja Tomaszewskiego. Nie łudźmy się; to on dźwiga całe przedstawienie, bowiem reżyser Jacek Bunsch w tej inscenizacji wyraźnie akcentuje postać Proctora, jego walkę o swą godność, o człowieczeństwo. Walkę tę Proctor wygra, bo racje moralne, które za nim stoją, są nie do podważenia. Maciej Tomaszewski, aktor o bardzo dużych możliwościach, sprostał wyzwaniu, które niesie ta rola: jego John Proctor przerasta swoich oprawców i sędziów, są przy nim nędznymi karłami. Tę rolę może on zapisać jako sukces, choć ta najważniejsza życiowa rola jest wciąż przed nim. Nie wątpię, że do niej dojdzie na swej drodze artystycznej.

Integralnym i ściśle współgrającym elementem wrocławskiego przedstawienia jest scenografia Jadwigi Mydlarskiej. Przywodzi ona na myśl chwilami płótna flamandzkich mistrzów, w swym wyrazie oszczędna i funkcjonalna, współtworząca mroczny klimat spektaklu. Od razu uprzedzam tu zarzut wtórności: rzeczywiście scenografię odkupiono od teatru kaliskiego, gdzie wcześniej J. Bunsch zrealizował Czarownice z Salem. Po prostu Lesień zachował się jak prawdziwy manager: policzył, że tak będzie taniej.

Nie sposób, pisząc co wrocławskim przedstawieniu, pominąć monumentalnej ilustracji muzycznej. Są nią fragmenty utworu Carla Orffa Carmina Catulli, prezentujące poszczególne sceny i wprowadzające widza w magiczne skupienie.

Wróżę wrocławskiemu przedstawieniu Czarownic powodzenie, bowiem uwidacznia się w nim cała istota teatru: pytania o to, jakie wartości są - tylko pozornie - nie do obrony. Na te pytania każdy z nas musi już sam odpowiedzieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji