Artykuły

Po co biec za autobusem?

- Generalnie nie jestem aktorem, który siedzi nad rolą miesiącami i uczy się jej na pamięć. Chwytam pewne rzeczy z powietrza i one gdzieś się we mnie przetwarzają. I albo włącza się pewna dyspozycja, albo się nie włącza - mówi ROBERT WIĘCKIEWICZ.

Dorota Wodecka: Dlaczego nie zlikwiduje pan swojej blizny na czole? Robert Więckiewicz: Blizna to najfajniejsze, co mam. Dlaczego powinienem? Wpisałby się pan w obowiązujący wzorzec bycia pięknym. - Zawsze byłem brzydki i dobrze mi się z tym żyło, więc dlaczego nagle miałbym być piękny? Już pomijając to, że w katolickim kraju operacja plastyczna to ewidentnie policzek wymierzony w twarz Pana Boga. Podobnie jak żądanie bycia nieśmiertelnym. Nie mam takich aspiracji. I dlatego pan nie biega? - Czasami wieczorami ogarnia mnie wariactwo, ale generalnie nie biegam. Dawniej, widząc dojeżdżający do przystanku tramwaj czy autobus, byłem skłonny podbiec te 20 metrów. Już nie.

Co się zmieniło?

- Postarzałem się. Młody człowiek ma poczucie konieczności chwytania życia na gorąco. I wydaje mu się, że jeśli gdzieś nie pójdzie, to coś ważnego go ominie. Mnie to już kompletnie nie interesuje. Niech sobie ten autobus pojedzie. Może w następnym będzie coś fajniejszego?

Co panu daje takie samoograniczanie się?

- Spokój? Od zawsze wiedziałem, że nie będę we wszystkich miejscach na świecie, nie przeczytam wszystkich książek, które bym chciał, ani nawet tych, które mam w swojej bibliotece. Skoro już więc osiągnąłem taki stan świadomości, to swoiście pojęta asceza, by nie zaśmiecać sobie głowy niepotrzebnymi rzeczami, jest jak najbardziej na miejscu. Nie spieszę się, skupiam się na tym, co robię. Nie denerwuję się, że muszę na wyścigi przeczytać książkę, bo już pięć następnych czeka. Zresztą myślę, że z czasem będę czytać coraz krótsze formy, ale bardziej treściwe. Przecież "Traktat poetycki" albo "Traktat teologiczny" pana Czesława wystarczy za 25 albo i 45 książek, jeśli się go dobrze przeczyta.

Jak tę wiedzę wykorzystać? Świat naprawiać?

- Nie da się naprawić świata. Za wysoko i za daleko dla mnie.

Prawdopodobnie zabrzmi to cynicznie, ale dla mnie wrzucanie pieniążka biednemu na ulicy jest trochę załatwianiem własnych problemów, mówiąc wprost - uspokajaniem swojego sumienia. Chociaż czasami też to robię.

A to źle?

- To droga na skróty. Jestem zwolennikiem poglądu, że trzeba żyć uczciwie i starać się mieć porządek u siebie. Jeśli mogę coś zmienić, to tylko siebie. Do zmiany rzeczywistości nie mam żadnych instrumentów. Dopóki świat będzie dwubiegunowy, czyli rozpostarty między kastą posiadaczy i niewolników, będzie, jak jest. Wystarczy poczytać Baumana.

Oczywiście podziwiam panią Ochojską, Lekarzy bez Granic, bo poświęcają swoje życie, by pomagać ludziom. Ja nie potrafiłbym wznieść się na taki poziom.

Prawdziwa rozmowa daje poczucie bezpieczeństwa i zmierza do porozumienia, o ile w ogóle ludzie są w stanie się ze sobą porozumieć. Czasami wątpię, szczególnie gdy rozmawiam z kobietą, bo przecież wy jesteście jakieś inne...

Dlaczego?

- Wykończyłbym się myślą, że mimo moich starań nic się nie zmienia.

Próbowałem. W filmie "Wszystko będzie dobrze" grałem z chłopakiem z domu dziecka i na prośbę pani dyrektor pojechałem tam w odwiedziny. Gdy zobaczyłem, jak dzieci na mnie patrzą, jak chcą, bym brał je na ręce, jak się starają dobrze wypaść nauczone dobrego prezentowania się, bo przecież przychodzą różni ludzie i wybierają, to po prostu się poryczałem. Zrozumiałem, że nic nie mogę zrobić, bo musiałbym rzucić wszystko i zostać ich opiekunem. A po dwóch czy trzech latach miałbym taką grubą skórę, że już by mnie nie wzruszały. I pewnie gdybym pojechał do Afryki jak te wszystkie hollywoodzkie gwiazdy i zobaczył głodujące i umierające dzieciaki, tobym się załamał.

Zło istnieje na świecie nie od dzisiaj. I jedyną rzeczą, którą mogę zrobić, to nie przyczyniać się do tego zła.

Mógłby pan na swoim profilu na Facebooku apelować, by ludzie wspierali PAH.

- Nikogo do niczego nie namawiam. Zresztą nie mam konta na Facebooku. Dopiero w tamtym roku kupiłem sobie maca, a osiem miesięcy temu nauczyłem się wysyłać e-maile. Nie interesują mnie pozorne relacje, pozór kontaktów i samozachwyt, że jesteśmy en vogue, trendy, w głównym nurcie. Nie jesteśmy. Jesteśmy w dupie. Jeśli pani nie usiądzie i nie będzie mogła porozmawiać ze swoimi bliskimi normalnie, to jest pani w dupie, za przeproszeniem. I siedem tysięcy znajomych na Facebooku nic tu nie pomoże.

Normalnie, czyli jak?

- Bez porównywania się, jak na tych profilach, bez poczucia wyższości. Odkryć się, wystawić swoje czułe miejsca i mieć świadomość, że nikt nam nie włoży w nie palucha i nie wykorzysta naszej słabości przeciwko nam. Prawdziwa rozmowa daje poczucie bezpieczeństwa i zmierza do porozumienia, o ile w ogóle ludzie są w stanie się ze sobą porozumieć. Czasami wątpię, szczególnie gdy rozmawiam z kobietą, bo przecież wy jesteście jakieś inne...

Trzeba jednak podejmować próby, co nie wydaje mi się możliwe z 632. znajomą z Facebooka czy Naszej Klasy.

Podoba się panu nowy film Marka Koterskiego?

- Na pewno nie jest lekki. Robienie z facetów, z siebie, kompletnych durniów i idiotów nie należy do przyjemności. Bo przecież "Baby są jakieś inne" nie jest filmem o kobietach, tylko o nas. Plułbym sobie jednak w brodę, gdybym w nim nie zagrał.

"Wszystko dla nich robiłem. Dla dziewczyn, narzeczonych, żon, kochanek. Dla tych, które mnie rzuciły, odeszły - żeby im pokazać, dla tych, z którymi jestem - to samo - zaimponować im, dla tych, na które czekam, marzę, których twarzy jeszcze nie znam - żeby na nie zasłużyć. No wszystko dla nich..."

- To oczywiste. My się przeglądamy w was jak w lustrze. I nie ma nic fajniejszego niż moment, gdy kobieta nas przytula. To dowód akceptacji. Przecież na tym to wszystko polega. Oczywiście jest między nami niezrozumienie, tylko że niezrozumienie rozumne, jak bym to nazwał koślawo. My wiemy, w co gramy, wiemy, o czym mówimy, jak się różnimy, ale to nie jest istotą bycia razem.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie podobają się panu kobiety piękne. Muszą mieć rysę.

- Kiedyś przeczytałem zdanie, że mężczyzna najlepiej czuje się przy kobiecie, przy której spokojnie może się zdrzemnąć. Podpisuję się pod tym. I dodam, że jeśli jeszcze można z nią pogadać, to już jest super.

Pana postać mówi w filmie: "Gdy tylko mijam ładną facetkę, od razu robię jakieś miny. A to, że jestem lepszy, niż jestem. A to, że jestem wrażliwszy. A że ładniejszy. Wysuwam usta w dzióbek, oblizuję, zwilżam, żeby świeże, pełniejsze były. Robię maślane oczy. Generalnie spieszę jej pokazać, że jestem inny, niż jestem". Też pan to ma?

- Czasami brzuch wciągnę, ale ja mam ten komfort, że nie muszę niczego udawać. Poza tym i tak zostałbym natychmiast przeczytany i byłoby jeszcze gorzej. Są związki, które nie wymagają takiego udawania, bo od razu trafiają w sedno. I nie ma w nich "ciu, ciu, ciu", tylko permanentna orka. Walka o życie. O podział ról, o strefę wpływów. Najczęściej faceci odpuszczają.

A potem marzą, że to te mijane na ulicy są im przeznaczone? Idealne?

- To bez sensu, bo każdy następny związek jest taki sam. Po co przechodzić przez to samo jeszcze raz? Znowu te tańce godowe. A później znów kryzys, masakra. Nie wierzę w związki, w których zawsze jest idealnie. Skoro my sami nie wiemy o sobie wszystkiego, to jak możemy mieć wiedzę o drugiej osobie? Ja bym chciał poznać kobietę, z którą jestem, a to nie jest proces obliczony na pięć, dziesięć czy piętnaście lat. A skoro odbijam się w niej jak w lustrze, to poznając ją, poznaję siebie. Chciałbym uczynić relację z nią możliwie najbardziej pełną, czerpać z niej maksymalnie dużo wiedzy o sobie. Gdybym zmieniał partnerki, nigdy bym tego nie osiągnął, bo przerabiałbym tę samą lekcję i dochodził do tego samego punktu. Mam poczucie, że im głębiej wchodzimy w kogoś, tym głębiej wchodzimy w siebie, więc to interesujące, że ta konfrontacja działa pozytywnie na jedną i na drugą stronę.

Pan jest monogamistą jednym słowem.

- Nie, żaden facet nie jest monogamistą, ale robię wszystko, żeby nim być.

Lubi pan być sam?

- Tak, lubię momenty, gdy osiągam stan zero. Jestem wtedy w domu sam, wiem, że nikt mnie nie widzi, więc nie myślę o tym, jak wyglądam, tylko jestem dzianiem albo myślą i niczym ponad to. Zawsze, gdy szukam postaci, którą mam zagrać, najpierw szukam w niej stanu zero. To jest pierwotny, prawdziwy stan. Od niego zaczynam pracę.

A potem?

- Różnie, ale generalnie nie jestem aktorem, który siedzi nad rolą miesiącami i uczy się jej na pamięć. Chwytam pewne rzeczy z powietrza i one gdzieś się we mnie przetwarzają. I albo włącza się pewna dyspozycja, albo się nie włącza. Umiem do połowy, bo muszę zostawić sobie pewną naturalność. Kiedy nauczyłbym się na sto procent, to zacząłbym odgrywać, a nie grać.

Na ekrany wchodzą "Baby są jakieś inne", ale niedługo mocniejsze psychologicznie "Wymyk" Grega Zglińskiego i "W ciemności" Agnieszki Holland. Trudno się z nich wychodzi?

- Z ról Leopolda Sochy i Alfreda? Potrzebowałem dziesięciu miesięcy, żeby wyzerować i wrócić do Roberta. Nie zrobiłem w tym czasie żadnego filmu. Musiałem sobie dać luz.

Proszę mnie nie pytać, czego się o sobie po takich rolach dowiedziałem. Nic odkrywczego nie powiem - po prostu jak zawsze wiem, że nic nie jest takie, jak nam się wydaje, i niektóre sądy na własny temat mogą się okazać nieprawdziwe. Teoretycznie mogę być o czymś przekonany, ale w pewnych okolicznościach to w ogóle nie działa. Kanalarz, drobny rzezimieszek ratuje Żydów we Lwowie. Brat nie staje w pociągu w obronie brata. Nic nie jest oczywiste, ale czy to jest jakaś szczególna wiedza?

Dlaczego w ogóle chciał pan być aktorem?

- W tamtych czasach mężczyzna u progu osiemnastoletniego życia miał alternatywę - studia lub wojsko. Nie chciałem iść do wojska. Nie wiedziałem też, na czym polega aktorstwo. Moje wyobrażenia o tym zawodzie były bliskie wyobrażeniom większości ludzi chodzących do kina. Że facet wychodzi przed kamerę albo na scenę, coś tam powie i już, zrobione. Dopiero przygotowując się do egzaminu wstępnego, zrozumiałem, że to nie jest takie łatwe. Moja nauczycielka od polskiego pomogła mi wybrać teksty, ale resztę musiałem zrobić sam.

Prymus?

- W podstawówce całkiem nieźle, później średniawo. Nie byłem kompletnym baranem, raczej dawałem sobie radę, troszkę przez swój spryt i uwodzenie nauczycielek.

Uwodzenie nauczycielek?

- Uśmiechem. Byłem taki fajny, dowcipny. Rozśmieszałem je. Są dwie szkoły - tych, którzy improwizują, i tych, którzy się przygotowują. Ja należałem do tej pierwszej.

Nie nasłuchał się pan: "Dziecko, gdzież to dla ciebie?"?

- Pewnie, że się nasłuchałem. Wszyscy mówili: "Gdzie ty tam? Tam to dzieci aktorów, znajomi". Też miałem takie wątpliwości. Zastanawiałem się poza tym, czy z moją gębą mogę być aktorem. Myślałem, że trzeba być ładnym, a ja ładny byłem podobno tylko do siódmego roku życia. Rodzice mnie wspierali i mówili: "Rób tak, jak chcesz", ale pewnie nie wierzyli do końca, że to się może udać. Moje aktorstwo było dla nich tak abstrakcyjne jak to, że się zajmę fizyką jądrową.

Nie czuł się pan onieśmielony w tym Wrocławiu?

- Początkowo czułem się gorszy. Jedyne duże miasto, które znałem, to Legnica. I Wrocław na wycieczce, a Warszawa na koloniach. Dopiero gdy miałem 13 lat, zobaczyłem Pałac Kultury na żywo i stwierdziłem, że jednak stoi. A koledzy, którzy się dostali razem ze mną, skończyli lepsze szkoły, mieli pod ręką teatr, kino, galerię. Ja nie. Natomiast na studiach przestało być ważne, skąd się jest, tylko kim się jest i co ma się ciekawego do zaproponowania.

Jest w panu solidarność z ludźmi z małych miasteczek?

- Tak, bo wiem, jak trudno się żyje w takich miasteczkach. Nad moim górowała kopalnia i wszyscy byli skazani na to, żeby pracować 25 lat pod ziemią. Mój tato też był górnikiem i wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że i ja nim będę. Moja rodzina nie należała do zamożnych. Żyliśmy bardzo skromnie, nie wystarczało pieniędzy do końca miesiąca. Często słyszałem: "Nie stać nas na resoraka", choć jako dzieciak nie bardzo rozumiałem dlaczego. Przecież oboje rodzice pracowali. Zostało we mnie to wszystko i tak, mam szacunek do ludzi, którzy ciężko pracują, żeby utrzymać rodzinę. Dziś w Nowej Rudzie pozamykali wszystkie kopalnie i widzę, jak skromnie się tam żyje. Myśl o tym pozwala mi zachować właściwe proporcje, normalnie żyć.

Normalnie, czyli jak?

- No właśnie skromnie. I po bożemu, nie krzywdzić. I jeśli się już coś robi, to starać się to robić najlepiej, jak się potrafi. Jeśli dany mi jest, nazwijmy to, talent, to nie mogę go roztrwaniać na rzeczy, które w moim pojęciu są banalne i niepoważne.

Czyli?

- Na tak zwane celebrity life. Może 20 lat temu wsiąkłbym w nie, bo to duża pokusa, przed którą wtedy pewnie nie byłbym w stanie się obronić, ale teraz chcę nadawać sens temu, co robię. To kwestia pewnej strategii bycia aktorem. Wybieram propozycje, które przede wszystkim mnie samego interesują.

Jeśli gram w filmie u Agnieszki Holland o ratowaniu Żydów w kanałach lwowskich, to mój akces do tego filmu oznacza też, że zajmuję stanowisko w tej sprawie.

Nie zależy panu na popularności?

- Nie zabiegam o popularność. I tak jestem widoczny w filmach, dlatego prywatnie chcę mieć kawałek swojego miejsca, żebym mógł się spokojnie podrapać po pośladku.

Jest pan aktorem wybitnym. To rodzi presję?

- Jeśli kolejna osoba mówi, że jestem dobrym aktorem, to ja zaczynam w to wierzyć, co z kolei powoduje, że wiem, jak łatwo się teraz wypieprzyć. Mimo że daję sobie prawo do pomyłki, jestem coraz bardziej zestresowany. I dlatego czasami mam ochotę specjalnie wygenerować błąd, czyli zrobić coś poniżej moich możliwości.

Po co?

- Żeby zrzucić z siebie pewien ciężar i przymus bycia cały czas lepszym. Chcę świadomie zepsuć, nie dać z siebie wszystkiego.

Ale nie umiem. Czuję się jak tyczkarz, który skacze coraz wyżej i w pewnym momencie wpada w pułapkę, że musi jeszcze kilka centymetrów. To ślepa uliczka.

To z kim się pan porównuje?

- A z kim mam się porównywać? Z tymi, co są wyżej, czy z tymi, co są niżej? Z nikim, bo to moja droga. Cóż z tego, że zagrałem parę fajnych ról, niech będzie, docenionych, ale nie pracuję po to, by dostać nagrodę. Robię to, bo tak mam. A jeśli coś jest w tym ważne, to żeby nie stracić kontaktu z samym sobą, a to się wiąże z tym, że nie oglądam się na innych, tylko robię to, co mi w duszy gra.

Jak powiedział słynny aktor Igor Przegrodzki, i tak wszystkich za srakę weźmie do ziemi. No to po co biec za autobusem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji