Artykuły

Narodowy arcydramat

"Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego, utwór trudny i wywołujący od momentu powstania kontrowersyjne opinie nie od dziś fascynuje ludzi teatru, nie schodząc właściwie z repertuaru większych i mniejszych teatrów, festiwali i przeglądów. Widzowie toruńscy pamiętają na pewno prezentowane tu podczas FTPP dwa spektakle - szczeciński J. Maciejowskiego i olsztyński J. Błeszyńskiego uznany przed rokiem za wydarzenie artystyczne dużej miary.

Trudno powiedzieć, jak do tego doszło, że teatr nasz, znany przede wszystkim z inscenizacji polskiej klasyki dopiero teraz sięgnął po arcydramat Wyspiańskiego, po wielu latach zapełniając tę lukę w swym repertuarze. Realizatorzy toruńskiego "Wyzwolenia" - reżyser Michał Rosiński i scenograf Antoni Tośta nie mieli łatwego zadania. W roku 1973 prawie zapomnieliśmy już o okresie, kiedy to twórcy byli wobec tego dramatu nieomal bezradni. Mnogość inscenizacji spowodowała przełom w rozumieniu tej "sztuki o Polsce współczesnej", a każda z nich - niezależnie od wartości artystycznych - wnosiła coś nowego do teatralnej i literackiej tkanki dzieła. Jedni wybierali - jak rodzynki -

najostrzej brzmiące fragmenty "Wyzwolenia" tworząc poprzez przesunięcie akcentów sceniczną dyskusję o wadach i przywarach Polaków, inni uwydatniali formalne nowatorstwo utworu, jeszcze inni rezygnując z ulg "upowszechnieniowych" starali się możliwie ambitnie ukazać "Wyzwolenie" jako dramat przede wszystkim poetycki.

Wartość wszystkich tych propozycji jest już dziś bezsporna - nie tylko dlatego, że ich twórcy kierowali się wewnętrznym imperatywem włączenia się poprzez tekst Wyspiańskiego do dyskusji o Polsce, o roli i możliwościach artysty we współczesnym świecie, wreszcie do szukania w nim głębszej, niejednorodnej problematyki.

Zróżnicowanie postaw, poszukiwanie środków wyrazu dla myśli (a także dla teatru) spowodowały z czasem, że "Wyzwolenie" stało się wręcz przysłowiowym cylindrem magika, z którego jedni realizatorzy starali się wyciągać to co było im potrzebne, dostosowując myśl autora do własnych wymagań, inni zaś - mniej odważni, a może tylko uczciwsi skazywali się na poszukiwania i niepewność.

Niestety, toruńskie przedstawienie nie stało się kolejnym odkryciem Wyspiańskiego. Reżyser Michał Rosiński nie poszedł wprawdzie żadną z dwóch przyjętych dotąd dróg - aktualizowania bądź stylizacji, przeciwnie - starał się ukazać nam "Wyzwolenie" możliwie pełne (z nieznacznymi w porównaniu np. z Hanuszkiewiczem czy Błeszyńskim skrótami) i zgodne z gruntowniej pojętymi treściami dramatu. Założenie takie uznać należy za ambitne, ale jednocześnie niebezpieczne, bo skłaniające w kierunku pewnych retorycznych rozwiązań - jakim jest na pewno zbyt upraszczające nawiązanie do chocholego tańca w III akcie.

W obawie przed posądzeniem o epigonizm Rosiński zrezygnował z doświadczeń większości poprzedników. Czy jednak rzeczywiście dał nam coś w zamian? Czy spektakl wnosi coś nowego do naszej literackiej i teatralnej wiedzy o "Wyzwoleniu"? Śmiem twierdzić, że jeśli pojawią się w nim rozwiązania nowe i oryginalne to leżą one raczej w niuansach, w sposobie potraktowania poszczególnych (drugoplanowych) postaci i w nie zawsze jasnej, dwuznacznej konstrukcji niektórych scen.

Z drugiej strony mamy znów do czynienia ze zbytnią dosłownością, z jednoznacznym forsowaniem nie zawsze cennego pomysłu. Sprawia to, że materia i dramaturgia 3 aktów "Wyzwolenia" - już w założeniu odrębna staje się hybrydyczna

- więcej - spłyca i upraszcza wymowę dzieła - pomagając w zrozumieniu poszczególnych scen, jednocześnie zaciemnia ideę całości.

Wyjątkiem jest akt II, najbardziej zwykle kontrowersyjny, który został tu poprowadzony chłodno i ostro, bez zbytniego efekciarstwa. Dyskusja Konrada z Maskami jest rzeczywiście dysputą myśli, prawdziwie szczerą i współczesną, a w przypadku Czesława Stopki popartą nutą tragicznego rozdarcia. To chyba najlepsza część przedstawienia najbardziej teatralna, i najmniej poddająca się przyjętym konwencjom. Ale już zaraz potem następuje załamanie inwencji reżysera. Pierwsze sceny I i II aktu giną i zamazują się - szopkowy korowód charakterystycznych dla Galicji postaci nie ma wyrazu "romantycznej rupieciarni" brak zróżnicowania, ostrości, ruchu, rytmu, teatralnego efektu. Podobnie jest ze scenografią Antoniego Tośty - z jednej strony mamy tu udaną aluzyjnie secesyjną kurtynę - z drugiej - niezbyt ciekawą dekorację, która nie jest ani nagromadzeniem "narodowych rupieci", ani poetyckim symbolem romantyczno-modernistycznej epoki.

Jest wszakże w toruńskim "Wyzwoleniu" coś, co pozwala po części przymknąć oczy na jego niedostatki. Tą bezdyskusyjną zdobyczą spektaklu jest kreacja Czesława Stopki - Konrada, pełna i sugestywna, romantyczna a jednocześnie poddana rygorom umiaru i samokontroli. Stopka demonstruje nam w scenie masek godne podziwu skupienie, niepokój i pasję połączoną z wewnętrznym rozdarciem swego bohatera. Sądzę, że jest to rola, którą toruńscy widzowie będą pamiętać.

W jej cieniu giną inne - zarówno te udane (Harfiarka - Chruścielówny, Robotnik - Krawczyka, Karmazyn - Jeżewskiego) jak i mniej udane role (Muza - Baryżewskiej Syn - Tatarskiego).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji