Artykuły

Maski, które nie mają nic do ukrycia

Wyzwolenie" w Teatrze Dramatycznym może szokować. Nie musi, ale może. Nie dlatego, bym uważał, że przedstawienie jest w niezgodzie z utworem Wyspiańskiego. Przeciwnie! Widać szacunek dla zawartych w nim treści i dla słowa poety. Pewnie, dla entuzjastów czwartego wieszcza wiele rzeczy będzie nie do przyjęcia. Bo cóż to za "Wyzwolenie" bez katedry wawelskiej, bez Geniusza, Prymasa, Hestii i Erynii? Nie chodzi jednak tylko o same skreślenia, brutalne często ingerencje w tekst. Hanuszkiewicz był również bezwzględny, wystawiając "Wyzwolenie" kilka lat temu. Bezwzględnym w traktowaniu tekstu musi być każdy, kto poprzez "Wyzwolenie" ma nam coś ważnego do powiedzenia. Nie wyobrażam sobie zresztą, aby komukolwiek udało się upchnąć w jedno przedstawienie zadawnione spory z poezją romantyczną i na wskroś współcześnie brzmiące rozmowy z Maskami i żeby ono mogło dziś wzbudzić w nas żywe zainteresowanie. Z ogromnego materiału dramatu trzeba coś wybrać. Jeśli mówiłem o szokowaniu to z zupełnie innych powodów. Chodzi o ogólny ton przedstawienia, o to, co ono wyraża.

Niewątpliwie mamy do czynienia z jeszcze jedną próbą potraktowania tekstu, jako sztuki współczesnej. Jest to spojrzenie na "Wyzwolenie" i zawartą w nim problematykę, jako na zespół spraw nam bliskich, dzisiejszych. Goliński nie pierwszy. Tak patrzy każdy artysta, podejmujący realizację tego dzieła Wyspiańskiego. Podobne wysiłki inscenizacyjne podejmowało wielu reżyserów przed nim i nie bez powodzenia. Co tu dużo gadać - "Wyzwolenie" weszło do repertuaru teatru współczesnego każdego szanującego się teatru, nawet terenowego. Exemplum: niedawna inscenizacja Błeszyńskiego w olsztyńskim Teatrze im. Jaracza. Ale początek tej fali dał Jan Maciejowski. W 1969 roku, jeszcze jako dyrektor teatrów szczecińskich, zrealizował "Wyzwolenie", które brzmiało wtedy niezwykle aktualnie. Powiedziało nam ono o współczesności więcej, niż mogłaby to uczynić jakakolwiek sztuka umyślnie w tym celu napisana.

Inaczej Goliński w swoim ostatnim przedstawieniu. Gdy kurtyna się podnosi widzimy pseudoromantyczną dekorację z trzema krzyżami i płaczącą wierzbą. Nie symbol Golgoty narodowej lecz karykatura scenografii Pronaszki do "Dziadów" Schillera skrzyżowana z Boecklinem. Na jednym z krzyży ogromny rycerz, wycięty z blachy. Przez niebo przewalają się ciężkie chmury. Zza drzew powoli wyłania się Konrad (Zbigniew Zapasiewicz), ubrany jak romantyczny bohater w białą koszulę i pelerynę, zarzuconą na ramiona. Ręce ma zakute w kajdany. Przychodzi "z daleka, z raju czyli piekła", ilustrując słowa deklamacji gestami w stylu prowincjonalnego aktora z początku stulecia, rzuca się na "tę ziemie ukochaną szałem", jakby chciał ją posiąść "w żądzy palącej ciałem" i pada krzyżem przy akompaniamencie burzliwej muzyki.

To już nie polemika z romantyzmem. To jego kompromitacja. Ale przede wszystkim kompromitacja teatru. Bo rzecz dzieje się w teatrze. Gdy Konrad skończył swój monolog rozległy się oklaski niewidocznej publiczności, jesteśmy za kulisami; wychodzi Reżyser (Andrzej Szczepkowski), zjawiła się również Muza (Zofia Rysiówna) rodzaj wyranżerowanej aktorki, co to w "teatrzykach amatorskich grywa markizy i hrabianki". Konrad jest również tylko aktorem. Nie poeta, jak sugeruje Wyspiański, i nie bohaterem Mickiewicza, lecz aktorem, który właśnie zszedł ze sceny i każe sobie zdjąć blaszane łańcuchy, jak się odrzuca niepotrzebny rekwizyt. Jest wyraźnie zniechęcony i rolą i teatrem w którym występuje. Jego ostra inteligencja ujawniająca się w każdej kwestii, w każdej utarczce słownej świadczy o tym, że mu ciasno na tej "wielkiej scenie, dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż", w której Reżyser chciałby "zamknąć myśl polską". Ale - takie odniosłem wrażenie - najbardziej mierzi go kłamstwo tego teatru, jego udawania. I żeby to kłamstwo unaocznić organizuje wielką szopkę, każe aktorom poubierać się w kostiumy: na przód sceny wychodzi Karmazyn z Hołyszem, pojawia się Prezes, po nim Ojciec z Synem, Samotnik - cała rewia kukieł wielkiej polskiej szopki, w której deklamuje się o niewoli, słucha bicia serca, spieszy do dzieła, czy czeka na błogosławieństwo.

Ale tu właściwie historia dopiero się zaczyna. Dotąd było to śmieszne na zasadzie karykatury. Teraz ma się zacząć replika owej wielkiej narodowej szopki - rozmowa Konrada z Maskami, świadome i poważnie traktowane wyzwalanie nieautentyczności. Rzecz jasna - żadnych masek nie ma. Zbędny rekwizyt. Zresztą czy mamy coś do ukrycia? Role Masek przejmują ci sami aktorzy, których dopiero co widzieliśmy w różnych przebraniach, jako figury z szopki. Są teraz "nadzy", prywatni. Ludzie jak my. Na pewno? Bo nic nie łączy sceny z widownią. Oni są nadal na scenie, mówią ciągle obcym tekstem. Skończyła się wprawdzie "commedia dell'arte, tekst dowolny", ale prywatna rozmowa Konrada z kolegami aktorami jest dalszym ciągiem inscenizacji. Te swoje reżyserskie zabiegi powtarza Konrad, jakby je chciał podkreślić. Wielkie "wejście" do aktu drugiego, rozpoczynające się od słów: "Warchoły, to wy!" i dalej: "Wy lokaje!... Wy sługi!..." zamieniają się w didaskalia. Tak jak przedtem didaskalia zostały wplecione w kwestie Konrada. Więc nie wybuch goryczy Konrada, skierowany przeciw społeczeństwu, lecz organizowanie dalszego ciągu przedstawienia. Konrad po prostu dzieli kolegów na grupy: "Warchoły, to wy" - mówi do jednych, drugich nazwie lokajami, czy sługami. Jakby "organizował" sobie "odbicie" dla swoich kwestii, żeby brzmiały mocniej, efektowniej. I cała wielka, gorzka rozprawa z współczesnością zamienia się w teatr, zagrany w teatrze. "Prywatność" zachowań, czy reakcji zaczyna zalatywać atmosferą kawiarni, gdzie się mówi o różnych sprawach, gdzie mogą również padać słowa ciężkie, ale nie one są najważniejsze. Ważne są sprawy zawodowe, roli, czy przygotowywanego kabaretu. Cóż z tego, że jeden aktor z uporem mówi o Polsce. Wiadomo, Polska istnieje. Istotne więc są sprawy mniejsze. Nie ma dyskusji. Polemika zresztą nie jest równa. Bystry, ostry, czujny, diabelnie inteligentny Konrad nie ma przeciwników. "Maski" nie dorastają mu do pięt, ani intelektualnie, ani aktorsko. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że jest to niedobre udawanie rozmowy na tematy poważne. A że padały słowa, wywołujące w nas żywe echo - to już zasługa tylko Wyspiańskiego, przedziwnej, dręczącej aktualności pewnych problemów, które w naszym narodzie długo jeszcze - niestety! - aktualnymi być nie przestaną.

Nad całością przedstawienia dominuje więc sprawa teatru, który nie potrafi wyplątać się z udawania, teatru uwikłanego we własne sprzeczności: między rolą trybuny narodowej a rozrywką. Teatru, który się miota między naiwną szopką bożonarodzeniową a wielką szopą narodową. Ale tylko teatru. Czy teatr chce być naszym zwierciadłem, odbiciem rzeczywistości? - Pewnie miałby ochotę. Ale braknie mu sił. Jest zmęczony jak Stary Aktor, który na nic już nie czeka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji