Artykuły

Co po baśni?

Wydaje się, że wciąż chętniej wystawia się klasyczne historie niż nowo powstałe - o spektaklach prezentowanych w ramach Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu pisze Agata Drwięga z Nowej Siły Krytycznej.

Taki tytuł nadano spotkaniu z pisarzami sztuk dla najmłodszej widowni: Lilianą Bardijewską, Maliną Prześlugą i Robertem Jaroszem. Autorzy znani m.in. dzięki "Nowym Sztukom" (wydawnictwo poznańskiego Centrum Sztuki Dziecka, które od 1992 roku redaguje Zbigniew Rudziński) rozmawiali o kierunkach rozwoju nurtu, który reprezentują. Na podstawie rozmów poprowadzonych przez Alicję Morawską-Rubczak można wysnuć wniosek, że wciąż chętniej wystawia się klasyczne historie niż nowo powstałe teksty. Spisy premier teatrów lalkowych, podobnie jak program OFTL, potwierdzają to stwierdzenie, przy okazji rzucając nieco inne światło na sprawę. Bo choć znane postaci wciąż regularnie pojawiają się na deskach polskich teatrów lalkowych, ich przygody są pokazywane w co raz to innej oprawie. Wśród przedstawień dla młodszych widzów znalazły się trzy adaptacje współczesnych tekstów nie odwołujących się do tradycji baśni: "Na arce o ósmej" Ulricha Huba, "Świat Garmanna" wg Stiana Hole i "Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy" Anny i Michaiła Braszinskich. Pozostałe spektakle były oparte na motywach znanych dzieciakom od dawna. Chociaż w Opolu pojawili się Jaś i Małgosia, Królewna Śnieżka, Guliwer a nawet Janosik (bohater z dzieciństwa starszych widzów festiwalu), to dzieje tylko jednego z nich zostały potraktowane przez realizatorów bez charakterystycznego dziś podejścia dekonstrukcyjnego i reinterpretacyjnego.

"Podróże Guliwera" w reżyserii Mariána Pecki są klasyczną interpretacją najbardziej popularnych fragmentów powieści J. Swifta (pierwsze dwie części, w których bohater trafia kolejno do krain Liliputów i Olbrzymów). Opowieść rozgrywa się mniej więcej w XVIII wieku, wypełniają ją (stereo)typowi angielscy marynarze i mieszkańcy krain odwiedzanych przez Guliwera (Piotr Tomaszewski). Bajkowości dodają kostiumy (projektu Evy Farkašovej), archaiczny język, jakim posługuje się główny bohater, oraz obecność kierującej jego losami czarownicy zwanej Duszyczką (Magdalena Obidowska). Całość wypada zupełnie dobrze. Przyjemny dla oka (choć nieco kiczowaty) spektakl poucza dzieci, że nie powinno się wykorzystywać swojej przewagi, należy pomagać słabszym i od czasu do czasu chodzić do teatru.

Twórcy pozostałych przedstawień poddali rewizji postaci, przepisując ich perypetie, ubierając stary i znany tekst we współczesny kostium ("Jaś i Małgosia. Bajka znana - przepisana") lub wpisując ich historię w inny niż oryginalny kontekst ("Królewna Śnieżka").

Stara jak świat opowieść o rodzeństwie, które zgubiło się w lesie i trafiło do chatki z piernika jest znana każdemu. Przedstawienie Teatru Guliwer z Warszawy łączy dwie wersje baśni: tę spisaną przez braci Grimm oraz autorstwa Jana Brzechwy. Wbrew swojemu tytułowi nie jest historią "przepisaną", a raczej pokazaną w nowej konwencji. Choć las, chatka baby Jagi i więzienie, w którym wiedźma tuczy dzieci, pozostały na swoich miejscach, całość przypomina współczesne filmy animowane w stylu "Kung-fu Pandy". Postaci dzieci nie przemieszczają się inaczej jak poprzez skakanie czy może latanie a'la Batman (z jedną ręką wyciągniętą nad głową), z offu dobiegają odgłosy walki z "japońskimi" okrzykami w tle, sami bohaterowie parodiowanym kung-fu rozprawiają się z wiedźmą i wilkiem. Klimat trochę przypominający Pokemony, trochę gry komputerowe bawi dzieci na widowni. Zastanawiam się, czy jest sens przedstawiania w ten sposób Jasia i Małgosi, skoro kultura popularna wytworzyła już całe zastępy bohaterów świetnie funkcjonujących w podobnej konwencji?

"Królewna Śnieżka" Marty Guśniowskiej (Opolski Teatr Lalki i Aktora) jest typowym przepisaniem baśni. Bardzo cenię twórczość autorki, obecnie chyba najpopularniejszej polskiej dramatopisarki dla najmłodszych. W swoich tekstach porusza często ważne kwestie społeczne i tematy, o których trudno rozmawiać z dziećmi (jak choćby śmierć bliskiej osoby w osławionym "Pod-Grzybku"). Guśniowska znana jest z tego, że jeśli czerpie ze schematów bajkowych, wywraca je na drugą stronę. Dlatego na przykład w "Baśni o rycerzu bez konia" (zaprezentowanej w interpretacji studentów PWST z Wrocławia) księżniczka sama zamyka się w wieży, rycerz chodzi pieszo, a czarodziej nie zna się na magii. Historia Śnieżki stała się pretekstem do odarcia teatru z jego magii i tajemniczości. Rzecz dzieje się w czasie prób do spektaklu muzycznego pt. "Królewna Śnieżka". Reżyser psioczy, że zamiast zajmować się poważną sztuką musi "robić bajkę", była gwiazda teatru jest zazdrosna o młodszą i ładniejszą koleżankę, otwarte drzwi na wprost widowni pokazują zascenie, a w lustrach widać - wchodzących zza kulis i animujących pacynki krasnali - aktorów. Sama historia jest drugorzędna, choć wątki niechęci Macochy - wypalonej gwiazdy (Mariola Ordak-Świątkiewicz) do Śnieżki - młodej aktorki (Anna Jarota) oraz jej miłości z Królewiczem - akompaniatorem (Miłosz Konieczny) przenikają się w obu planach. Akcja jest wartka i zabawna, ale nie dzięki Śnieżce, a użyciu chwytu teatru w teatrze.

Twórcy powyższych spektakli zdają się wychodzić z założenia, że klasycznie opowiadane historie są nudne dlatego, należy je uatrakcyjniać, wpisując we współczesne konteksty. Problem tych realizacji polega na tym, że w gruncie rzeczy nie mówią niczego nowego o baśniach, które cytują. Może zamiast odgrzewać wypalone motywy warto po prostu zwrócić się w stronę nowych?

Nie chodzi o to, że baśnie są nietykalne. Wręcz przeciwnie, uważam "Dramaty księżniczek" Jelinek (wśród pięciu tekstów, dwa opowiadają historie Śnieżki i Śpiącej Królewny z perspektywy księżniczek) za ważniejsze ze sztuk, jakie kiedykolwiek czytałam. Po prostu nie jestem zwolenniczką przepisywania i uwspółcześniania baśni za wszelką cenę szczególnie, kiedy odbiorcami są najmłodsi. Mam wrażenie, że podobne zabiegi odsuwają na dalszy plan najważniejszych widzów i przede wszystkim służą dobrej zabawie dorosłych. Nie mam nic przeciwko podtekstom, dobudowywaniu drugiego dna, cenię inteligentną grę konwencjami i znanymi motywami, ale tylko pod warunkiem, że twórcy dbają o pierwszy poziom przedstawienia (ten przeznaczony dla maluchów) w równym stopniu co o drugi.

Oczywiście, powstają bardzo dobre dramaty luźno czerpiące z baśni i "odświeżające" problemy zamknięte w starych historiach. Należy tu wskazać chociażby prezentowaną podczas dyskusji "Paskudę i Marudę" Liliany Bardijewskiej. Autorka miksuje różne typy postaci (piękną księżniczkę, szpetną wiedźmę, młodego księcia) i motywy (wędrówki, oczekiwania na dziecko przez parę królewską) umieszczając je we współczesnych realiach kapitalistycznych. W efekcie powstaje nowa opowieść, wpisująca się w konwencję baśni, jednocześnie silnie związana z otaczającą rzeczywistością. Historia wciąż interesuje dzieci, a przy okazji intryguje dorosłych.

Odpowiedzi na pytanie "Co po baśni?" jest zatem parę. Bo przecież czerpanie z motywów baśniowych to tylko jedna z dróg, jakimi podąża dramaturgia dla dzieci. Powstaje teksty, które zamiast za siedmioma górami, znajdują temat na własnym podwórku. W przywoływanych na początku tego artykułu "Świecie Garmanna" (Teatr "Baj" w Warszawie) i "Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy" (Białostocki Teatr Lalek) bohaterami są najzwyklejsze dzieci, a nie żadne książęta. Kary, jakie mogą je spotkać za nieposłuszeństwo nie należą do tak spektakularnych jak zjedzenie przez wilka, ale na pewno są bliższe siedzącym na widowni maluchom. Tych historii nie sposób nazwać baśniami, bo za bardzo przypominają codzienną rzeczywistość. Nie musi to jednak oznaczać, że są z tego powodu nieciekawe. Po prostu w inny sposób rozmawiają z widzem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji