Artykuły

Podnieca mnie brak moralności

O czarnych oczach dziecka, modzie na śmierć i fascynacji Agathą Christie mówi reżyserka, która w Teatrze Dramatycznym w Warszawawie przygotowała adaptację "I nie było już nikogo". Z Aleksandrą Konieczną rozmawia Agnieszka Rataj a Życia Warszawy.

Lubi pani kryminały?

Aleksandra Konieczna: Uwielbiam, jak chyba cały świat.

Skąd pani zdaniem wzięła się na nie moda? Dziś wstydem jest nie znać związanych z tym gatunkiem nazwisk.

- Z fascynacji śmiercią od zawsze. A uczynienie w pewnym momencie ze śmierci towaru okazało się rewelacyjnym rozwiązaniem na jej oswojenie i zarabianie na tym pieniędzy. Jako towar jest bardziej odległa, nieprawdopodobna. Oddala lęk o własną śmierć, bo opowiada o śmierci innych w sposób elegancki, drapieżny i efektowny. Inaczej niż w rzeczywistości, w której zazwyczaj trwa długo, jest nieefektowna, boli i śmierdzi. I dotyczy mojej osoby.

W świecie, w którym królują kryminały skandynawskie, pani zdecydowała się na nieco staroświecką Agathę Christie.

- Ta pisarka fascynuje mnie od wielu lat. Sama mówi w swej "Autobiografii", że jej kryminały są sprzed czasu, gdy psychoanaliza wtargnęła do literatury. U niej psychologia jest ukryta w akcji, intrydze, bohaterach, zachowaniach i nie podlega odautorskiej interpretacji. Poza tym podnieca mnie w jej kryminałach przekraczanie moralności w zderzeniu z elegancją postaci. W "I nie było już nikogo" łamie wszelkie stereotypy. Każdy może być mordercą: sędzia, lekarz, policjant, nauczycielka, dziecko, nawet ofiara. Wszystkie możliwości są dopuszczone. Cierpkie to bardzo. Dotyka niedoskonałości ludzkiego prawa jako narzędzia możnych, reprezentującego ich interesy, przepuszczalnego, często w sposób zamierzony. Każdy z nas ma niewyrównane porachunki z prawem, ja też, a bywa, że w marzeniach naginam je do swoich zemst.

Przygotowała pani autorską adaptację książki mimo napisanej przez Christie wersji scenicznej. Dlaczego?

- Jej adaptacja wydała mi się mniej ciekawa niż powieść - jest zbyt uproszczona, kończy się happy endem. Może sama Christie uważała, że tak należy pisać dla West Endu. Udało mi się uzyskać zgodę od spadkobierców jej praw na moją adaptację. Zmianą w stosunku do oryginału jest u mnie postać dziewczynki Uny, jedynej realnej osoby na wyspie, patrzącej na zdarzenia wielkimi oczami obcego (w moim spektaklu gra ją mała Ormianka) na dziesięć bladych twarzy. Takie odwrócenie. Patrzą na wszystko czarne oczy, zabijani są biali.

Ale akcja rozgrywa się nadal w Anglii w latach 30.?

- Tak, wszystko zaczyna się dokładnie 8 sierpnia 1936 r. Jest gorąco, kiedy dziesięć eleganckich osób zjeżdża na wyspę Stickleheaven, miejsce - w wolnym tłumaczeniu - gdzie ziemia sklejona jest z niebem. Można na nią tylko wjechać, wrócić z niej się nie da.

Jak przenosi się taki materiał na scenę?

- Intryga jest jak szwajcarski mechanizm. Ta powieść to kryminalny majstersztyk, bardzo trudny dla aktorów. Zwłaszcza w Polsce, gdzie stosuje się głównie metodę Stanisławskiego. Staram się pracować według metody Stelli Adler, ale średnio to działa. W niej indywidualna psychologia szybko staje się psychologią grupy. A to ciężkie dla aktorów dążących do bycia szczególnymi i pojedynczymi. Momentami musimy więc wchodzić w slapstick, w rodzaj sklejek montażowych, co wymaga bardzo szerokiej amplitudy zachowań i emocji. To niełatwe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji