Artykuły

Teatr Żydowski uczy się oddychać

Od dwóch sezonów przed każdą premierą w Teatrze im. Estery Racheli i Idy Kamińskich w Warszawie wstrzymuję oddech z napięciem: "Czy to już?". Po czterdziestu latach dyrekcji Jana Szurmieja jedyna w Polsce scena dedykowana sztuce żydowskiej zaczęła otwierać się na nowe tematy - po premierze "Walizki" pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Przez kilka dekad można było na niej zobaczyć głównie spektakle, które konserwowały zinfantylizowaną wizję utraconej części kultury Europy. Historie o świecie wytrzebionych sztetli zaplatano w radosne korowody lub czarne kiry żałobne. A przecież od dawna nie obowiązuje już zasada "Żyd dobry, o ile śpiewa, tańczy czy żartuje i niczego się nie domaga". Pojawiły się książki Tomasza i Ireny Grossów, nowe dramaty ("Nasza Klasa" Tadeusza Słobodzianka, "Utwór o Matce i Ojczyźnie" Bożeny Keff), filmy, projekty multimedialne (m.in. reprezentującej Polskę w Wenecji Yael Bartany), prowokacyjne akcje (Rafała Betlejewskiego), refleksyjne instalacje (Mirosław Bałka), przedstawienia (choćby "Dybuk" i "(A)pollonia" Kzysztofa Warlikowskiego). Na festiwale sprowadzano spektakle artystów "trzeciego pokolenia", czyli wnuków ofiar Holocaustu, próbujących na nowo określić tożsamość własną i swoich przodków. Na uniwersytetach ruszyły studia nad pamięcią, traumą, utratą.

Teatr Żydowski programowo nie zauważał tej zmiany. Skazywał się przez to na rolę niszczejącej pozytywki z jedną melodią. W końcu jednak dyrekcja podjęła starania, by zmienić wizerunek zapomnianej sceny przy placu Grzybowskim. Piotr Cieplak wyreżyserował "Księgę Raju" Icyka Mangera, Michał Zadara "1666" według powieści "Szatan w Goraju" Singera. Ale wszystko szło nie tak. Zaproszeni reżyserzy i ich wizje okazały się obce zespołowi Żydowskiego, a efekty artystyczne były wątpliwej jakości.

Przed premierą "Walizki" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reżyserii Doroty Ignatiew ponownie obudziły się nadzieje. "A może tym razem się uda?". Tylko co konkretnie miałoby być miarą sukcesu? W Teatrze Żydowskim po raz kolejny nie powstał wybitny spektakl. Fakt. A jednak konsekwencja, z jaką zespół podejmuje kolejne próby odnowy, zasługuje już na coś więcej niż westchnienie rozczarowania.

Płuca i pamięć

"Walizka" to dramat o sensie upamiętniania i o możliwości zmiany. Fransua Żako (Andrzej Blumenfeld) nie umie oddychać. Stracił tę zdolność, a może nawet nigdy jej nie posiadał. Jego ciało popada w odrętwienie, jego myśli się rozpraszają, życie zawodowe zamiera, życie osobiste się rozpada. Dla Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk wszystkie te objawy to konsekwencje życia w oderwaniu od przeszłości. Fransua nigdy nie poznał prawdy o swoim ojcu Leo Pantofelniku. Funkcjonował sprawnie, wypełniał powinności, realizował zadania. Blumenfeld niemal przez cały spektakl maszeruje dziarsko na tle białej przegrody pełnej drzwiczek i skrytek. Jest to jednak dziwny marsz. Automatyczny, martwy. Jakby przesuwać wzdłuż ściany sylwetkę mężczyzny unieruchomionego do ostatniego zdjęcia. Gdy Żako przypadkiem rozpoznaje w Muzeum Zagłady walizkę zamordowanego w Auschwitz ojca (Jan Szurmiej), po raz pierwszy coś w jego ciele się zmienia. Bierze pierwszy głęboki oddech. Autorka robi jednak czasową woltę, by rozmyć wrażenie naiwnego happy endu. Jednocześnie z Fransua bierze na scenie oddech jego ojciec - przyjmując do płuc śmiertelną dawkę cyklonu B. Zrozpaczona Przewodniczka Muzeum Zagłady (Ernestyna Winnicka) od codziennego obcowania z prawdą wpada w załamanie nerwowe.

A ironii brak

W dramacie motyw "pożytków z poznawania przeszłości" kwestionowany jest co chwila. Automatyczna Sekretarka (Joanna Rzączyńska) asystująca Narratorowi historii (Piotr Sierecki) wygłasza na temat prawdy ("słodkiej", "miekkiej" i "soczystej jak brzoskwinia") karykaturalny monolog. W tekst wpisany jest komunikat mało optymistyczny, ale trzeźwy. Zrozumienie "skąd przychodzimy, kim jesteśmy?" nie koniecznie nas uzdrowi, ale na pewno zmieni i przywróci życiu.

W spektaklu brak tej ironii. Prawda JEST słodka i leczy, a motyw miłości między Narratorem i Automatyczną Sekretarką potraktowany jest z nastrojowością godną francuskiej komedii romantycznej.

Teatr Żydowski wkroczył być może w fazę przejściową. Zdarzało się to dotąd wielu polskim scenom, które z czasem okrzepły i zmieniły się w inspirujące ośrodki. Pierwsze "postępowe" spektakle w Wałbrzychu, Bydgoszczy, Olsztynie czy Wrocławiu też oglądałoby się dziś przez zaciśnięte zęby. A przecież właśnie dzięki nim zaniedbane artystyczne zespoły wyćwiczyły się, zgrały, przygotowały do nowych wyzwań.

Jeśli Teatr Żydowski faktycznie uczy się oddychać na nowo, to wkrótce wyda nawet może jakiś pierwszy znaczący krzyk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji