Artykuły

Jarzyna łapie RETROwirusa

"Nosferatu" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Już w pierwszych minutach spektaklu Lucy Westenra (Sandra Korzeniak) doznaje ekstazy pod wpływem złotego światła. Pulsująca łuna wdziera się do ciemnego pokoju, okna oddychają firankami, coś wysysa powietrze z komnaty, skóra rozłożonej na zielonym katafalku Lucy coraz pełniej poddaje się tej dziwnej, intensywnej obecności.

Kto da się ukąsić tej wizji, przechodzi kolejne sceny w stanie dusznego, hipnotycznego snu. Jeśli jednak na kogoś nie działają obrazy "z aurą" (czy będzie to Vermeer, Hopper, symboliści, Lynch czy "Lucy in the Sky with Diamonds" The Beatles), zawiedzie się. Przedstawienie przepłynie obok niego obojętnie, nie pozostawiając niczego poza estetyczną przyjemnością.

Adaptując "Draculę" Brama Stokera (1897), Grzegorz Jarzyna nie dokonuje żadnych nowych odkryć. Na deskach Teatru Narodowego rekonstruuje raczej moment wejścia Europy w nowoczesność. Przełom XIX i XX w. przywołuje z całym jego kiczem, mistycyzmem, nostalgią i lękami. Tłem "Nosferatu" jest świat, który dopiero co zaczyna przyspieszać. Zaraz zapełni się maszynami, przeniesie na dobre do miast, uwierzy w psychoanalizę. Na razie jedynie ekscytuje się przeczuciami i nie wytycza ścisłej granicy między nauką a jarmarczną magią. Walka o rząd dusz między iluzjonistami i rzecznikami zdrowego rozsądku jeszcze trwa.

Neutrina i podróże w czasie

Reżyser korzysta z tego rozdarcia. Nie opowiada historii, układa widowisko w ciąg przepływających nastrojów. Z rozbrajającą nonszalancją wprowadza do spektaklu nie tylko proste symbole jak z malowideł Gustave'a Moreau czy Arnolda Böcklina, ale i elementy akademickiego wykładu. Wylegujący się na eleganckich fotelach bohaterowie zabijają czas dyskusjami o neutrinach i podróżach w czasie. Doktor John Steward (Jan Englert) i Abraham van Helsing (Jan Frycz), analizując chorobę Lucy, posługują się przezroczami z mikroskopowym obrazem struktur komórkowych. Zaraz jednak na scenie zaczynają się czary. Podłoga pali się w krwawym świetle, ukryte za kulisami maszyny uruchamiają produkcję sztucznej mgły. Dracula (Wolfgang Michael) puszcza z ust czerwoną farbę, Lucy w białym gieźle lewituje jak asystentki w show Davida Copperfielda. Debaty trzeźwych racjonalistów i cyrkowe triki wydają się tak samo niepoważne.

Twórcy oddają nastrój narastającego niepokoju. Światłem, muzyką i działającymi na podświadomość wizjami próbują odtworzyć doświadczenie mistyczne. Dracula, podobnie jak Przybysz w "T.E.O.R.E.M.A.C.I.E." Grzegorza Jarzyny (TR Warszawa 2009) uwodzi bohaterów spektaklu, wytrąca ich z rutyny niczym prorok czy zbawiciel i rozbudza w nich tęsknoty za światem pozazmysłowym.

Marilyn. Kolejne wcielenie

Patrząc na rudowłosą Lucy, która pod jego wpływem uczy się pożądać i płaci za to autodestrukcją, trudno nie myśleć o poprzedniej roli Sandry Korzeniak. W "Personie. Marilyn" Krystiana Lupy (Teatr Dramatyczny) doświadczała egzystencjalnego załamania jako Marilyn Monroe. Półnaga, rozmamłana, zagrzebana w zmiętej pościeli ukrywała się przed lekarzami i współpracownikami, by przygotowywać się do wielkiej roli w "Braciach Karamazow". Nie chciała być dłużej słodką idiotką w technikolorze.

Lucy także spodziewa się czegoś wyjątkowego w zamian za porzucenie roli kulturalnej mieszczanki. Chce oddać się nieznanemu. Klimat kolejnych scen rezonuje z narastającym w niej napięciem i oczekiwaniem. Jednak tajemnica, którą ma do zaoferowania Dracula, rozczarowuje. "Wieczność" okazuje się tylko dłuższa, nie lepsza. A co gorsza - pełna kiczu przerastającego pretensjonalnością najbardziej gotyckie teledyski Bonnie Tyler.

Krążąca po sieci przeróbka jej "Total Eclipse of The Heart" (z tekstem ułożonym na nowo tak, by dosłownie "opowiadał", co dzieje się na ekranie) wygrywa w plebiscytach na najbardziej komiczny film zrobiony przez internautów. Doświadczenie mistyczne opowiedziane lub pokazane wprost na scenie też musi wywoływać chichot lub osuwać się w egzaltację. Póki grają nastroje, a światła i scenografia żyją własnym życiem - jest przynajmniej pięknie. Gdy aktorzy odzywają się i próbują odgrywać jakiś zarys historii lub dzielić się refleksjami "na temat", widz zostaje natychmiast wytrącony z wizji i skonfrontowany z banałem.

Rzeczywistość bardzo teatralna

To, co niewątpliwie się udaje, to rekonstrukcja atmosfery epoki. Reżyser "Nosferatu" wybiera ten moment w dziejach cywilizacji, gdy teatr nie uzyskał jeszcze na dobre autonomii, za to cała rzeczywistość jest niesłychanie teatralna. Obrazy symbolistów przypominają projekty scenografii do widowisk na motywach mitologicznych. W szpitalach odbywają się pokazy kobiecej histerii (w paryskim Salpetriere u Jean-Marie Charcota obserwował je m.in. Zygmunt Freud), po mieszkaniach organizuje się efektowne seanse spirytystyczne, poprzecinane pasażami miasta stają się wielkimi przestrzeniami wystawowymi do oglądania.

Zakażenie "wirusem retro" i dostojna tęsknota za przeszłością dotykają ponoć tylko ludzi wyrafinowanych. Melancholia łatwo zmieni się jednak w pozę. A w "Nosferatu" poza gustownie zainscenizowaną melancholią nie ma prawie nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji