Artykuły

JESTEM W NASTROJU EPISTOLARNYM

W wypruwaniu sobie emocjonalnych flaków jesteśmy niezrównanymi fachowcami. Ale uwiarygodnić, że jakiś chłopiec zakochał się w jakiejś dziewczynce? W amerykańskich filmach postaci są tak napisane, że można im kibicować bez szkód dla własnej inteligencji-mówi MACIEJ STUHR, aktor Nowego Teatru w warszawie.

Z aktorem Maciejem Stuhrem,Gustawem w "Ślubach panieńskich", rozmawia Joanna Derkaczew.

Odpowiada pan na wszystkie pytania?

- Ostatnio nawet mi za to płacą. Od 17 października prowadzę w Radio Zet poranny program "Listy do M.". Do redakcji przychodzi masa szalonych listów. Wymyśliliśmy, że będę te najbardziej zaskakujące odczytywał i komentował. Początkowo niektóre listy prokurowaliśmy, ale ludzie szybko wkręcili się w tę grę i zaczęli przysyłać świetny materiał.

Nie wolał pan z nimi po prostu porozmawiać?

- To zostawiam Januszowi Weissowi - mistrzowi ciętej riposty. Ja się zająłem epistolografią. To może troszkę "wolniejsza", wycofana forma kontaktu. Ale ja potrzebuję teraz chwili, by przewietrzyć głowę. W zeszłym sezonie miałem u Krzysztofa Warli-kowskiego dwie premiery, które sporo mnie kosztowały. Wystąpiłem w "Życiu seksualnym dzikich" i grałem Józefa K. w "Końcu" według tekstów Kafki, Bernarda-Marie Koltesa i J.M. Coetzeego. Ciągle podróżowaliśmy z "(A)pollonią", traktatem o ofierze i odpowiedzialności. Do kolejnej wiwisekcji muszę zebrać siły.

Z pana felietonów w "Zwierciadle" trudno by się domyśleć, że to

był ciężki okres. Pisał pan jak ktoś, kto sam jest zaskoczony, jak wiele rzeczy go cieszy i mu się podoba.

- Felietony to chyba aktywność najbliższa mojemu sercu. Dochodzi w nich do głosu jakaś czuła struna. Poza tym pisanie w ogóle pozostaje takim niezrealizowanym marzeniem. Jeśli czasem jestem z czegoś dumny, to właśnie, gdy coś uda mi się przelać na papier. Rok temu w "Zwierciadle" publikowałem nawet taką przypowiastkę, która mogła stać się podstawą scenariusza. Ale film to wymagające przedsięwzięcie finansowe. Trzeba mieć parę milionów. Producenci nie byli przekonani, czy moje poczucie humoru jest warte akurat tyle samo milionów, ile oni byliby gotowi zaangażować.

A pan, w jaki sposób ocenia scenariusze?

- Szukam w nich sensu. Czasem bywa on podniosły, jak w przypadku "Pokłosia", filmu o po-gromach z 1941 r., który realizowałem z Władysławem Pasikowskim. A czasem wystarczy coś najprostszego. Gdy dostałem propozycję udziału w "Listach do M." zapytałem Mitję Okorna, po co chce zrobić ten film. Odpowiedział: "Chcę zrobić film, który będzie co roku puszczany przez telewizję na święta". W tej prostocie coś było. Tak wróciłem do komedii romantycznej.

Co pana wstrzymywało?

- W otrzymywanych scenariuszach nie widziałem szansy na uwiarygodnienie postaci. W polskich filmach romantycznych ten aspekt zwykle szwankuje. W wypruwaniu sobie emocjonalnych flaków jesteśmy niezrównanymi fachowcami. Ale uwiarygodnić, że jakiś chłopiec zakochał się w jakiejś dziewczynce? W amerykańskich filmach postaci są tak napisane, że można im kibicować bez szkód dla własnej inteligencji.

W kabarecie też się pan dawno nie pokazywał. Jego również zazdrości pan Amerykanom?

- Oni jednak mają tradycję związaną mniej z kabaretem, bardziej ze stand-up comedy. To inny styl kontaktu z publicznością, ciągłe obijanie się o barierę prowokacji. Dostałem kilka zaadaptowanych na polskie warunki scenariuszy, ale nie odważyłem się z nimi wystąpić. Polska scena też mnie zbytnio nie pociąga. Ilość kabaretu w telewizji jest ogromna co pociągnęło za sobą spadek jakości. Są wyjątki, jak kabaret Hrabi, Mumuio, Moralnego Niepokoju. Jest Andrzej Poniedzielski, twórca jednoosobowego gatunku "łagodnego stand-upu allapolacca". Ale reszta mnie raczej odstrasza.

Może nasi kabareciarze powinni uczyć się od Fredry?

- Jego dowcip, jak choćby w "Ślubach panieńskich" Bajona, zawsze bawi. Ciekaw jestem reakcji telewidzów na "Śluby...". Krytycy nie szczędzili im cierpkich słów. A my włożyliśmy w ten film całe serce. Nie chcieliśmy nakręcić ramoty, dlatego w filmie jest kilka niegrzecznych pomysłów. A im bardziej wczytywaliśmy się w Fredrę, tym bardziej nabieraliśmy pewności, że i on do grzecznych chłopców nie należał.

Telewizja wciągnęła kabaret, a teraz ponownie wciąga teatr. Nie boi się pan efektów?

-Dla telewizji zrealizowaliśmy ostatnio z Krystyną Jandą "Boską". Przeżycie niezwykle stresujące. Transmisja na żywo. Miliony widzów. Przedstawienie, które gramy od czterech lat, zostało nagle podporządkowane wymogom technicznym. Musieliśmy wjednej chwili pozbyć się wypracowanych latami przyzwyczajeń. Widziałem Krystynę Jandę w wielu sytuacjach podbramkowych, ale takiego stresu nie pamiętam.

Dla córki jest pan człowiekiem sukcesu?

- I Ja sam nie uważam zawodu aktora zazbyt poważny, aona już w ogóle traktuje moje zajęcie z pobłażaniem. Nie imponujejej sam fakt, że tata występuje w telewizji. Takie rzeczy miały znaczenie dla mojego pokolenia. Dziś do internetu można wrzucić każdy drobiazg i zdobyć milionową publiczność. Córka zawsze się dziwi, po co właściwie wychodzę do teatru. Czy tych wszystkich mądrości nie można by ludziom pokazać jakoś inaczej? Wprost? W zasadzie ją rozumiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji