Artykuły

Paralityk nie chce cudu

"Billy Elliot-paralita" - powiedział o sobie drwiąco w jednym z wywiadów Rafał Urbacki, tancerz i choreograf, student krakowskiej reżyserii. Jeszcze sześć lat temu poruszał się wyłącznie na wózku - dziś tańczy na scenie, choć nie ma czucia w nogach, którymi rusza - pisze Witold Mrozek w felietonie dla e-teatru.

Wzruszająca historia. Nic dziwnego, że po warszawskich pokazach jego solowego spektaklu "Mt 9,7" obiegła telewizje i radiowe rozgłośnie.

Rafał Urbacki jest gejem i osobą niepełnosprawną. W swoim półgodzinnym, przetykanym tańcem i projekcjami monologu opowiada o tym, jak szukał swojego miejsca w kościelnej oazie, jak marzył o zostaniu księdzem. Jak spotykał się z litością i fałszywym współczuciem, wreszcie - z odrzuceniem. Wreszcie - jak zgodnie z tytułem ewangelicznym "wstań, weź swoje łoże i chodź" - po intensywnej pracy ze swoim ciałem wstał z wózka i zaczął zawodowo tańczyć. Przekroczenie goni przekroczenie. Urbacki odśpiewuje na mszalną melodię Ewangelię, śpiewa z publicznością oazowe piosenki, szuka wśród niej nowego kochanka, który zechciałby "spełnić z nim uczynek miłosiedzia". Wreszcie - radykalny, wręcz akcjonistyczny gest z repertuaru "sztuki ciała". By nie było wątpliwości co do prawdziwości historii tancerza o nogach pozbawionych czucia - przypala swoje stopy i przyszywa do nich różaniec.

Przedstawienie Urbackiego robi wrażenie tym większe, że w polskim tańcu współczesnym niewiele zdarza się politycznych deklaracji. Artysta nawiązuje do coraz popularniejszego gatunku autobiograficznego "lecture performance", którego najbardziej znanym chyba polskim przykładem była dotąd "Mała narracja" Wojtka Ziemilskiego - spektakl o konfrontacji z rodzinną przeszłością i praktykami IPN, przeplatana współczesną choreografią. U Rafała Urbackiego na ekranie widzimy zdjęcia z dzieciństwa - roześmiany i pucułowaty chłopiec na wózku inwalidzkim w katechetycznej salce. Słyszymy opowieść o pierwszej komunii i o bzdurach - czy zgoła herezjach, nawet z katolickiego punktu widzenia - sprzedawanych przez księży na rekolekcyjnych pogadankach. I branych za dobrą monetę.

Wystawiona niedawno w warszawskim Teatrze Dramatycznym "Msza" Artura Żmijewskiego i Igora Stokfiszewskiego była wiernym odtworzeniem w przestrzeni teatralnej liturgii - jako aktu, który odpowiadać powinien pewnej przepisowej formule, a który zarazem wytwarza wspólnotę wiernych. Rafał Urbacki także sięga po temat katolickiej wspólnoty. Również odwołuje się w ten sposób do doświadczenia sporej grupy widzów, zwłaszcza tych, którzy wychowani w III RP doświadczyli szkolnej katechezy. Nie inscenizuje jednak kościelnej normy - "Mszału rzymskiego" - a wyciąga na wierzch katolicyzm codzienny. Wstydliwe aspekty religijnej socjalizacji. Infantylne, kiczowate, czasem po prostu głupie. Nie tyle liturgia - co rekolekcyjne piosenki dla młodzieży. Nie tyle teologia katolicka - co wyrwane z kontekstu szlagworty ze św. Augustyna. "Mt 9,7" spektakl o katolicyzmie ludowym. Czy może o polskim katolicyzmie "postludowym", postmodernistycznej religii małego miasteczka czy wielkomiejskiego blokowiska. Obrzędy i zwyczaje z czasów kontrreformacji łączą się tu z elementami pop-psychologii i polityką w wydaniu "Gościa Niedzielnego". A wszystko w cieniu betonowego kościoła z czasów generała Jaruzelskiego. W tym świecie parafia bywa jedynym ośrodkiem życia społecznego, a zwłaszcza jedynym miejscem pozaszkolnej aktywności dzieci. Solo Urbackiego mówi pośrednio także o tym, jak wielka jest w Polsce potęga Kościoła katolickiego jako instytucji, przede wszystkim - wychowawczej. Nieraz bezalternatywnej - i potrafiącej z tej ideologicznej dominacji korzystać.

Równie ważnym, co katolicyzm, tematem "Mt 9,7" jest sztuka niepełnosprawnych i o niepełnosprawnych. Wiele jest przedstawień tanecznych czy teatralnych, w których ciało niepełnosprawne albo poddaje się estetyzacji, albo każe się je traktować w innej, "ulgowej" kategorii. Wpisuje się je w logikę wykonawczego popisu - bądź protekcjonalny spektakl charytatywnej imprezy. Urbacki krytykuje etykę współczucia, ale pokazuje też, że porządek estetyczny ciągle słabo znosi nieraz konfrontację z przyjętym porządkiem etyki. Choreograf gra skrajnościami - od początku epatuje nas okropnym kiczem. Straszne częstochowskie rymy rozpoczynające spektakl, przy których trudno zachować powagę, okazują się autentycznym wierszem niepełnosprawnej dziewczynki. I co, śmiejemy się? Czy z przejęciem kiwamy głową - tak, poważna sprawa, trzeba zrozumieć i wysłuchać... Samą historię "uzdrowienia" czy "wyzwolenia przez taniec" trudno oderwać od sentymentalnego schematu z hollywoodzkim happy endem. Nawet jeśli - jak podkreśla Urbacki - wynika ono z ciężkiej pracy, a nie jest efektem cudu. "Billy Elliot-paralita" - nadal brzmi w uszach autoironia tancerza. Ten kicz potrafi przejąć i niejeden cynik z niejednym ironistą wyszli z przedstawienia Urbackiego ze ściśniętym gardłem. A przecież ten tańczący kaleka robi sobie z nas najzwyczajniej w świecie jaja. Kpi z naszego współczucia - którego przecież nie chce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji