Artykuły

Czuję komedię

- To prawda, że widzowie pamiętają przede wszystkim moje role komediowe. Warunki zewnętrzne predestynują mnie do grania takich ról, nad czym nie boleję, bo komedię jako gatunek lubię i cenię - mówi JAN KOBUSZEWSKI.

Beata Matkowska-Święs: Gogol mówił, że śmiejemy się z samych siebie. A Polacy z kogo śmieją się najchętniej?

Jan Kobuszewski: Dziś nie mamy wielu powodów do śmiechu. Oglądam obrady Sejmu albo komisji śledczej i bardzo mnie to bawi, ale i potwornie martwi. Jednak wbrew pozorom poczucie humoru w naszym narodzie jest duże. Nie zgadzam się z opinią, że jesteśmy smutnym społeczeństwem. Z doświadczenia wiem, że nawet w trudnych czasach potrafimy się śmiać. I z tego jako członek naszego społeczeństwa jestem szalenie dumny.

W latach 60., gdy współpracował Pan z Edwardem Dziewońskim w kabarecie Dudek, najważniejszy był dowcip intelektualny, ukryty podtekst satyrycznej opowiastki. A teraz jest Marcin Daniec. To nasze poczucie humoru się zmienia...

- W czasach, kiedy nie wszystko było dozwolone, satyrycy potrafili sprytnie mijać te zakazy. I tak też było za czasów komuny. Omijaliśmy cenzurę dowcipem intelektualnym i dwuznacznym, a publiczność świetnie odczytywała to, co mówiliśmy między wierszami. Dzisiaj można mówić wprost wszystko i wszędzie, więc większość twórców kabaretowych nie zaprząta sobie głowy intelektualnymi grami, tylko wali prosto z mostu. Jednak mnie to w ogóle nie śmieszy i dlatego, mimo wielu propozycji, poza "Kabaretem Olgi Lipińskiej" nie biorę udziału w żadnych imprezach kabaretowo-rozrywkowych.

Od lat 50., od początku istnienia telewizji, uczestniczył Pan w "Wielokropku", "Divertimento", we "Właśnie leci kabarecik" i wielu innych programach satyrycznych wywodzących się z tekstów Boya i Gałczyńskiego. Ci autorzy dziś już nie inspirują kabareciarzy.

- Boy i Gałczyński są dziś de mode. Zmieniają się nasze gusty. Przed wojną były modne panie o kształtach rubensowskich, dziś ideałem piękna są anorektyczki. Podobnie rzecz ma się z dowcipem.

Znamy Pana także z wielu ról komediowych zagranych w Teatrze Telewizji. Wystąpił Pan w ponad dwóch tysiącach programów telewizyjnych!

- Podobno. W Teatrze TV występowałem od lat 50. To prawda, że widzowie pamiętają przede wszystkim moje role komediowe. Warunki zewnętrzne predestynują mnie do grania takich ról, nad czym nie boleję, bo komedię jako gatunek lubię i cenię. I nieskromnie powiem, że ją czuję. Niestety, dziś jest niewielu reżyserów zajmujących się tym gatunkiem sztuki.

Agnieszka Osiecka twierdziła, że czym prędzej powinien narodzić się reżyser filmowy, który w pełni wykorzystałby Pana komediowe możliwości.

- To bardzo miłe, co napisała moja koleżanka z Saskiej Kępy. Znaliśmy się dobrze i bardzośmy się przyjaźnili. Mimo tych dobrych słów i wielu propozycji od lat nie daję się namówić na pracę w filmie. Odmawiam, bo chcę być odpowiedzialny za to, co robię. W teatrze jest to możliwe, natomiast w filmie aktor nie ma pewności, jaki będzie efekt końcowy jego pracy.

By mieć tę pewność reżyseruje Pan spektakle teatralne?

- Pewnie też dlatego. W Teatrze Telewizji wyreżyserowałem kilkanaście komedii, cykl przedstawień o Armii Andersa w Szkocji według nieżyjącego już Stanisława Broszkiewicza. Trochę reżyseruję w moim Teatrze Kwadrat w Warszawie.

W kinie debiutował Pan w latach 60. rolą fotoreportera Jana Buszewskiego w pierwszym polskim serialu "Barbara i Jan". Jednak od lat 70. występował Pan już tylko w filmach Stanisława Barei.

- Poznaliśmy się ze Staszkiem w czasach studenckich i wtedy umówiliśmy się, że w każdym jego filmie, który w przyszłości nakręci, zagram epizodzik. I tak się stało. Nigdy mu nie odmówiłem, a nasze spotkania na planie sprawiały nam obu przyjemność. Choć nie grywam w filmach, jestem zakochany w kinie. Chodzę na wszystkie wartościowe filmy, do moich uwielbianych należą "Forrest Gump" i "Tańczący z Wilkami". Lubię dobre kino amerykańskie, ale też cenię bardzo kinematografię węgierską i czeską.

Czy to prawda, że "Sługa dwóch panów", sztuka, w której Pan gra w Teatrze Kwadrat, będzie Pana pożegnaniem z teatrem?

- Dopóki jest zdrowie i chęć, nie zamierzam rezygnować z teatru. Będę grał na scenie tak długo, jak to będzie możliwe... chyba że wygrałbym ze 12 mln w totolotka. Wtedy może dałbym sobie spokój i pojechałbym w długą podróż dookoła świata.

Od 1976 roku, czyli prawie 30 lat, jest Pan wierny Teatrowi Kwadrat.

- Nigdy nie zmieniałem teatrów jak rękawiczek. Zaczynałem w Teatrze Nowej Warszawy, potem w Polskim, skąd przeszedłem do Narodowego. Przez rok byłem u Dejmka w Nowym, w końcu na dobre osiadłem w Kwadracie, który stał się moją sceną, a aktorzy drugą rodziną.

Czy tak wyobrażał Pan sobie swoje życie zawodowe, gdy w 1952 roku został Pan studentem szkoły aktorskiej?

- Nie wymagałem od mojego zawodu zbyt wiele. Nie po to żyję, żeby pracować, lecz pracuję, żeby żyć, a ponieważ lubię to, co robię, więc mam komfort, że uprawianie - kultura to przecież uprawa - tego zawodu sprawia mi wielką przyjemność. Jestem zupełnie normalnym człowiekiem, skrupulatnie oddzielającym sprawy zawodowe od prywatnych, ale w żadnym wypadku nie zmieniłbym tej decyzji, którą podjąłem wiele lat temu. Przyznam się, że nigdy też nie marzyłem o tej jednej jedynej roli życia. Może kiedyś... w młodości chciałem zagrać Cyrana de Bergerac - bohatera z wielkim nochalem i duszą romantyka, taką jaką chyba i ja przed laty miałem.

"Kabaretowy alfabet Dwójki: K jak Kobuszewski " TVP 2 środa 21:35

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji