Artykuły

Nic ciekawego

Aktorzy tworzą postaci do bólu schematyczne, nudne, nie są w stanie zainteresować publiczności - o spektaklu "Oleanna" w reż. Bogdana Kocy w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze pisze Dominika Świerad z Nowej Siły Krytycznej.

W jeleniogórskim Norwidzie zagościła "Oleanna" Davida Mameta w reżyserii - co nie jest nowością - dyrektora Teatru, Bogdana Kocy. Jest to pozycja odbiegająca od ostatnich tendencji repertuarowych, w których przeważały spektakle obyczajowe i stylizowane komedie. "Oleanna" to sztuka społeczna, powstała w oparciu o niegdyś głośną historię Anity Hill i Clarenca Thomasa, w której Hill oskarżyła swojego byłego przełożonego, właśnie nominowanego na stanowisko sędziego Sądu Najwyższego, o molestowanie seksualne.

Problematyka spektaklu (nadużywanie pełnionego stanowiska, wykorzystywanie i dominacja wobec podwładnych) jest niewątpliwie aktualna. To kwestia od dawna obecna w mediach i dyskusji publicznej, stała się już trochę oklepana. Poruszanie jej w spektaklu wymaga zręczności i wyrafinowania, zwłaszcza jeżeli scenariusz oparty jest na tekście, którego autor dostał Pulitzera. Żeby stworzyć na taki temat widowisko ciekawe i wciągające, potrzeba świetnej gry aktorskiej, nowatorskiego pomysłu albo chociaż ciekawej scenografii, a najlepiej harmonijnego połączenia tych czynników. W przypadku "Oleanny" w Norwidzie nie znaleziono jednak odpowiedniej recepty na inscenizację.

Widownia przeniesiona została bezpośrednio na scenę, w kulisy. Uważam to za zabieg trafiony; w otoczeniu sztankietów i reflektorów, za żelazną kurtyną widz może poczuć się trochę jak podglądacz, który ukradkiem obserwuje to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami profesorskiego gabinetu. To właśnie w nim wszystko się rozgrywa, następuje konfrontacja mało rozgarniętej studentki, która nieudolnie stara się zdać egzamin (Agata Moczulska) z jej nauczycielem (Tadeusz Wnuk), świeżo nominowanym do honorowej profesury.

"Oleanna" nie jest tekstem głębokim czy filozoficznym. Tworzenie tej sztuki w minimalistycznej przestrzeni (biurko i kilku woluminów) nie było wcale zabiegiem koniecznym, bardziej niż przekaz spektaklu, podkreśliło jego monotonię. Sama puenta, choć mało odkrywcza, miała potencjał. Kocy nie udało się go wydobyć. Pierwsza część jest przeciągnięta, zbudowana głównie z rozmów telefonicznych profesora (którego kwestie, swoją drogą, wydobywały się z wnętrza telefonu zanim jeszcze zdążył je wypowiedzieć) i prawienia frazesów na temat sensu edukacji i wiary we własne możliwości. Ton pedagoga jest pobłażliwy, wręcz ojcowski. Jednak w tych czasach spoufalanie się, nawet tak nieszkodliwe, nie jest wcale roztropne i może zostać odebrane zupełnie opacznie, co widzimy już po pierwszym blackoucie. W drugiej części spektaklu bowiem następuje inwersja ról pozornego napastnika i ofiary, w konsekwencji czego obserwujemy nagle butną i cwaną dziewczynę występującą przeciwko swojemu nauczycielowi, ze swoją interpretacją faktów. Owszem, położył dłoń na jej dłoni, to prawda, powiedział, że mu się podoba. Ale kiedy jest to tylko wyraz troski i zainteresowania, a kiedy już próba gwałtu? Jak widać, wtedy gdy stwierdzi tak sama kobieta, swoją kruchość i bezbronność stawiając w opozycji do władzy i pozycji przełożonego. I wygląda na to, że wystarczy tylko odrobina determinacji, żeby prawda zdefiniowana została na jej korzyść. Ale Carol jest tchórzem. Wie o niesłuszności pozwu, wie też, że wygraną nie zyska niczego dla siebie. To zagubiona desperatka, która nie potrafiąc sobie poradzić z sama sobą, znalazła jeden słaby punkt i uczepiła się go z całej siły. Boi się występować w swoim imieniu, mówi więc, reprezentując jakąś bliżej nieokreśloną grupę, co wydaje się zwalniać ją z odpowiedzialności i pozwoli uniknąć konsekwencji. Zakończenie jest otwarte, nie wiemy, czy dojdzie do procesu, a jeżeli, to jaki będzie wyrok.

Spektakl pełen jest ogranych chwytów. Zagubiona studentka to postać przerysowana aż do przesady, zgarbiona i niedorzecznie ubrana. Pedantyzm wykładowcy przejawia się obsesją koloru białego, przymusem idealnego zatemperowania ołówków. Odwrócenie roli postaci zobrazowane zostało w najprostszy z możliwych sposobów - zamianą miejsc przy biurku. Brak muzyki sprawia, że uwaga widzów skupia się wyłącznie na grze aktorskiej. Jednak aktorzy nie stają na wysokości zadania - tworzą postaci do bólu schematyczne, nudne, nie są w stanie zainteresować publiczności podczas całego przedstawienia.

Reżyser zapowiadał wysublimowaną sztukę dla koneserów, skłaniającą do przemyśleń. Jedynym moim przemyśleniem po wyjściu z teatru było - po co robić takie spektakle? I chociaż nie nazwałabym "Oleanny" Bogdana Kocy zdecydowanie złą, to na pewno banalną i nudną. A już na pewno nie wysublimowaną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji