Artykuły

Honorificabili...

"Honorificabilitudinitatibus" mógłby być spektaklem wybitnym. Ale nie jest. Chyba że czwartkową premierę (pierwszą z dwóch) uznamy za jeszcze jedną próbę.

Realizatorzy spieszyli się, żeby zdążyć na koniec wieku. Próby przed czwartkową premierą trwały niecałe dwa tygodnie i to, niestety, widać.

Najnowsza produkcja Teatru Muzycznego-Operetki Wrocławskiej zaczyna się znakomicie. Klasycyzujący wstęp orkiestry: elegijny ton, gdzieś wysoko melodia grana na klarnecie. Spośród dymów wychodzą postacie ucharakteryzowane na niemieckich uchodźców z Wrocławia w 1945 r. Śpiewają o tym, że nie ma już ich miasta, że żyją w nim obcy ludzie. Po nich na scenie pojawiają się polscy osadnicy. Niewiele gestów, ruch ograniczony do powolnego przechodzenia z jednego końca sceny na drugi. Jest i nastrój, i refleksja, czyli to, o co chodzi w teatrze, nawet muzycznym. Tak zaczyna się opowieść o wrocławianach: Polakach, Niemcach, Czechach.

Reszta jest już tylko rozrywką.

Pomysł na opowieść o 1000 lat Wrocławia był fenomenalnie prosty: Roman Kołakowski, autor libretta, wybrał z historii miasta te momenty, w których, jak uznał, najlepiej zawarła się specyfika danej epoki albo przynajmniej działo się coś ciekawego. Raz chodzi o wydarzenia, jak byśmy dziś powiedzieli, z pierwszych stron gazet, czasem o te, innym razem o te, o których się czyta tylko w legendach lub czyichś pamiętnikach. Bohaterami, a więc przewodnikami po dziejach są zwykli ludzie: żebracy, kupcy, mnisi, studenci. Władcy, a więc ci, którzy tworzyli oficjalną historię, pojawiają się w tle. To dobrze (bo historia zwykłych ludzi bywa ciekawsza niż historia z podręcznika historii), ale i źle (bo skoro opowieści nie łączą się w jednorodną narrację, to nie wiadomo, o co w spektaklu chodzi). Od 950 r. do współczesności, z morałem, że nasi przodkowie mieli tak samo paskudne charaktery jak my.

Problem z "honorificabilitudinitatibus" nie w tym, co wymyślili autor i reżyser, ale jak to zostało zrealizowane. Gdybym wcześniej nie znał tekstów tego oratorium-buffo, nie miałbym bladego pojęcia, o czym śpiewają soliści i chór. Krótko mówiąc: fatalna dykcja wokalistów (z nielicznymi wyjątkami) położyła widowisko na łopatki. Nie pomogły ładna choreografia (choć nie każdemu spodobają się fikające w podkasanych habitach zakonnice), skromna, ale funkcjonalna scenografia (w drugim akcie - w pierwszym publiczność oglądała gołą ścianę budynku ze wszystkimi kablami i wtyczkami, ale tak pewnie miało być, zwłaszcza że większość wydarzeń rozgrywała się w średniowieczu). Nie pomogła nawet piękna muzyka Włodzimierza Szomańskiego, na co dzień lidera popularnego zespołu Spirituals Singers Band. To zresztą najmocniejszy punkt tego prawie dwugodzinnego przedstawienia. Muzyka bywa patetyczna i liryczna, przebojowa i nastrojowa, taneczna i wręcz pokutnicza. Piękne melodie, ciekawe pomysły, świetnie wykorzystany chór (chwilami brzmiał jak w prezbiteriańskim kościele). Wszystko miało zachwycać, ale nie zachwyca, i to nie z winy kompozytora.

Przyjmijmy jednak, że na kolejnych spektaklach będzie lepiej. Akustycy wezmą się do roboty, aktorzy przećwiczą trudne, bo pełne obcojęzycznych wstawek teksty Kołakowskiego, a Ibrahim ibn Jakub, jedna z postaci (X wiek), przestanie obrzydliwie żydłaczyć i udawać, że jest chasydem. Jeśli tak się stanie, w pamięci zostanie kilka scen i parę refrenów. I tak dużo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji