Artykuły

Piotr Głowacki. Znowu esbek jest najfajniejszy

- Jestem wolny. Gram w Starym Teatrze, w Rozmaitościach i w Wałbrzychu. Lubię te rozjazdy. Moja długotrwała edukacja dowodzi, że możliwy jest kontakt między pokoleniami - mówi aktor PIOTR GŁOWACKI.

"80 milionów" to film opowiadający o prawdziwych wydarzeniach, z autentycznymi bohaterami z dolnośląskiej "Solidarności". A czy kapitan SB Sobczak, którego pan gra, to także ktoś wzięty z rzeczywistości?

- Nie. Jest wymyślony: przez scenarzystów, przez reżysera, przeze mnie. Przy tym filmie jedno udało się na pewno - współpraca, rozmowy z ludźmi. Weszliśmy w kontakt z uczestnikami tamtych wydarzeń - Staszkiem Huskowskim, Józkiem Piniorem. Mieli wtedy dwadzieścia parę albo trzydzieści parę lat, ale gdy z nimi rozmawiałem, wydawało mi się, że byli w tym wieku, w którym są teraz. Waldek Krzystek też świetnie pamięta tamte czasy. Dla mnie to był trochę problem, bo ja się w roku 1980 urodziłem.

Wiedząc, że nie dotrę w stu procentach do tamtej rzeczywistości, starałem się odtworzyć, o czym ludzie wtedy marzyli. Sobczak to jest chłopak, który nie zajmuje się wielkimi ideami. Dla niego sukcesem jest awans, dostanie się na poziom, który upoważnia go do wejścia do sklepu z zachodnią odzieżą, do którego normalni obywatele nie mają wstępu. Sukces to samochód - najlepiej fiat 131 mirafiori sprowadzany wtedy dla SB albo dwuosobowe BMW M1. Żeby podjechać takim pod Pewex i kupić papierosy za bony.

Jego ojciec był ubekiem. Budowaliśmy tę postać wokół pojęcia "syna pułku". Sobczak wychowywał się w willi na przedmieściach Wrocławia, jest nietykalny, czuje się w tym systemie swobodnie. Pójście do SB było dla niego naturalną drogą, zwłaszcza że ojciec w latach 40. i 50. brał udział w wykańczaniu podziemia. Dla Sobczaka to jest dzieciństwo - on jest rocznik 1951. Jako dziecko siadał na kolanach tych, którzy katowali. Próbowałem sobie wyobrazić sytuację, w której narzędzie władzy i przemocy jest twoim ojcem, a więc jakby Bogiem. Masz wtedy przeczucie, że to jest niezmienialne.

Stąd bierze się jego arogancja, wulgarny język?

- To wziąłem z konkretnego przypadku. W tamtych latach we wrocławskim SB byli ojciec i syn. Przeczytałem o nich w materiałach IPN-u. Syn jawił mi się z tej opowieści jako ktoś, kto nie znał granic. Dla kogo Firma to była firma prywatna. Jego przestrzeń. Do tego dochodziła ambicja sprostania wizji ojca.

W IPN-ie mam znajomości w związku ze spektaklem Teatru Telewizji "Golgota wrocławska" (2008), o młodym historyku tropiącym afery z czasów PRL-u. Krzyś Szwagrzyk, pierwowzór postaci historyka, podsunął mi różne materiały. Dzięki książkom IPN-u poznałem struktury SB: jak się one zmieniały, ilu było funkcjonariuszy, jak się zdobywało osobowe źródła informacji. Moją uwagę zwrócił fakt, że po obu stronach barykady byli równolatkowie. Że się, chcąc nie chcąc, spotykali. Gdy esbek idzie na koncert, żeby zobaczyć grupę Osjan, to jest przecież na tym koncercie, słucha ich, choć w innym celu niż reszta.

Jak pan dostał rolę Sobczaka?

- Waldek miał początkowo inne preferencje, ale coś się nie zgrało terminowo. Byłem dla niego deską ratunkową. Usłyszałem: "czarny charakter". Pomyślałem: OK, będzie widoczny. A Józek Pinior powiedział mi: - Boże, znowu jest niebezpieczeństwo, że esbek okaże się najfajniejszy. Wiedziałem, że automatycznie wpisuję się w istniejącą w polskim kinie konkurencję - kto zrobi lepszą scenę przesłuchania. Nie można przecież grać już tego tak jak Gajos u Bugajskiego w "Przesłuchaniu".

Doszliśmy z Waldkiem do wniosku, że krytykowanie Sobczaka odbierze nam możliwość powiedzenia czegoś o PRL-u. Dlatego musimy się w kapitanie rozkochać. Wejść w niego, bo wtedy może uda nam się przedstawić człowieka, który był w zgodzie z tamtym systemem. Sobczak wchodzi w życie w latach 70., na fali sukcesu Gierka. Przez dwa lata jest na szkoleniu w Moskwie, jeździ służbowo na Zachód.

Jeśli jeździ, to jednak wie, że gierkowski sukces to tylko marna namiastka zachodniej normalności.

- Wie, i wie też, że nasz ustrój się kiedyś przekształci. Nie wie tylko, jak długo to potrwa. Dlatego lepiej się ustawić, być do tego czasu w uprzywilejowanej mniejszości. Jego ideologią jest pragmatyzm i profesjonalizm. Oglądał w telewizji "07 zgłoś się" - wzoruje się na Bronisławie Cieślaku. Dziewczyny od kostiumów zrobiły mi mały sklepik, żebyś-my mogli oddać ten styl: kożuszek, zegarek Unitra, papież taki miał, z czerwonym wyświetlaczem, rękawiczki, żółte niemieckie papierosy.

Jak pan sobie wyobraża dalsze losy kapitana Sobczaka?

- Myślę, że dobrze sobie dziś radzi.

Przyznaję, że oglądając "80 milionów", nie miałem pojęcia, że kapitan Sobczak to ten sam aktor, którego widziałem wcześniej w roli didżeja z noweli Jana Komasy w "Odzie do radości" czy deszyfranta w "1920. Bitwie Warszawskiej" Jerzego Hoffmana. Strasznie się pan zmienia.

- To najlepsze, co mogłem usłyszeć. Jestem zafascynowany procesem transformacji.

Możemy pokrótce prześledzić pańską drogę zawodową?

- W dzieciństwie chodziłem na zajęcia do Grażyny Pfeiffer-Podlaszewskiej w domu kultury w Toruniu. Miałem dziesięć lat, gdy na pierwszym spotkaniu Grażyna puściła nam film dokumentalny o Jerzym Grotowskim. Zobaczyłem Ryszarda Cieślaka w "Księciu niezłomnym". Była tam też Jola Michalak, która nauczyła mnie ruchu scenicznego.

Potem był Olsztyn - studium teatralne przy Teatrze im. Jaracza. Trafiłem tam na Stefana Burczyka, ojca Pawła. Występował w "Aktorach prowincjonalnych" Agnieszki Holland. Ma dziś ponad 80 lat, całe życie poświęcił tworzeniu własnej metody aktorskiej. Mówi, że "emocja to jest rozedrgana myśl". Stąd wywodzi proces twórczy.

A szkoła aktorska?

- Nie dostałem się. Mając 19 lat, studiowałem prawo. Do PWST zdawałem dziewięć razy w ciągu czterech lat - w Warszawie, Krakowie, Łodzi i Wrocławiu.

Dlaczego uwalano pana na egzaminach?

- Problemy z wymową. Niegotowy wtedy byłem. Sam to zresztą zrozumiałem. Bardzo sobie chwalę ich decyzję.

Po Olsztynie zdałem w Warszawie. Na I roku główne zajęcia miałem z Cezarym Morawskim, który w "80 milionach" gra dyrektora banku, i z Aleksandrą Konieczną. Pamiętam jej zdanie: "Zawsze są drzwi". Że aktor zawsze może zejść ze sceny.

Ola sprawiła, że trzy osoby z mojego roku znalazły się w Teatrze Rozmaitości, gdy Grzesiek Jarzyna tworzył tam roczne studium, któremu się całkowicie poświęcił. Z Januszem Subiczem, od Piny Bausch, mieliśmy zajęcia z tai-chi. Wśród 11 zaproszonych osób były też Roma Gąsiorowska i Magda Popławska. W szkole wziąłem dziekankę.

Wróciłem na trzeci rok, żeby spotkać się z Mają Komorowską. To był jakby Grotowski po latach. Robiliśmy "Opowieści Hollywoodu" Christophera Hamptona, które potem stały się dyplomem, były grane w teatrze. Dostałem główną rolę - Ödöna von Horvátha, na spółkę z Pawłem Paprockim. Podobało mi współtworzenie wszystkiego od podstaw - muzyki, scenografii.

To dlaczego jest pan absolwentem PWST w Krakowie?

- Nie wypełniłem umowy ze szkołą, przesuwałem egzaminy z teorii, bo grałem już w teatrze i w filmie Leszka Wosiewicza "Rozdroże Café". Mając 26 lat, wylądowałem więc na II roku w Krakowie. Tu był Krzysztof Globisz. Spotkaliśmy się na planie "Długiego weekendu" Roberta Glińskiego. Polubiliśmy się chyba. Z mojej strony to było oczywiste. Krzysiek robi ciekawą rzecz - prowokuje tłumaczenia, i uczestniczy w nich, rosyjskich książek o aktorstwie, o metodzie Konstantina Stanisławskiego i Michaiła Czechowa.

Jako prezent od losu potraktowałem zajęcia z Jerzym Trelą. "W małym dworku" zaproponował mi rolę kucharki Uli. Miałem wtedy wąsy. Główne cechy Treli to przewrotność i skromność. Pozwala studentom na swobodę, o której mówił Grzesiek Jarzyna, otwierając studium - że chodzi mu o danie nam przestrzeni, w której będziemy się dobrze czuli.

W Krakowie spotkałem też Jacka Romanowskiego. Gdy był dziekanem wydziału aktorskiego, graliśmy razem w "Śnie nocy letniej". On Księżyc, ja Osła. Nie widziałem w życiu nikogo, kto potrafi z Księżyca zrobić najważniejszą rolę w spektaklu. Romanowski powstrzymuje swoje szaleństwo do momentu wyjścia na scenę.

Należy pan do zespołu jakiegoś teatru?

- Jestem wolny. Gram w Starym Teatrze, w Rozmaitościach i w Wałbrzychu. Lubię te rozjazdy. Moja długotrwała edukacja dowodzi, że możliwy jest kontakt między pokoleniami.

Co do filmów, to ciekaw jestem "Tańca śmierci. Scen z Powstania Warszawskiego" Leszka Wosiewicza z pana udziałem.

- Gram tam członka brygady Dirlewangera. Po niemiecku. W szkole w Katowicach Leszek prowadził tygodniowe zajęcia ze studentami I roku, na które mnie zabrał. W plenerze sześciu studentów reżyserii kręciło razem, każdy miał jeden dzień zdjęciowy. Robiliśmy "Wojnę polsko-ruską". Grałem Silnego.

Leszek jest freakiem, dużo ryzykuje. "Sceny z Powstania Warszawskiego" najpierw były Teatrem Telewizji. Kręciliśmy to w Fabryce Wódek. Z Jankiem Dravnelem i Wojtkiem Urbańskim zostaliśmy tam na tydzień w kostiumach. Robiliśmy warty. Leszek pojawił się z kamerą, zrobił z tego dokumentację, którą później włączył do spektaklu.

Jak było u Hoffmana, w 3D?

- Hoffman daje ci wolność, to, że cię wybrał, to podstawa. Wierzy, że dasz sobie radę. Jesteś sam z tym, co masz do zaproponowania. On się temu przygląda i z tobą rozmawia. To wdzięczne zadanie grać deszyfrantów, którzy uratowali świat. To było moje trzecie filmowe spotkanie z Wojtkiem Solarzem. Granie jest patrzeniem sobie w oczy, a ja uwielbiam patrzeć w jego oczy.

No i było jeszcze spotkanie z Bogusławem Lindą, esbekiem z "W zawieszeniu" Krzystka. On też jest z Torunia. Ten jego czar. Obserwujesz z zazdrością jego sposób bycia na planie, jak z wszystkimi rozmawia.

A jak dogadywał się pan z Krzystkiem?

- Spotkałem go kilka lat temu na castingu. Miał kręcić serial o mafii, który ostatecznie nie powstał. Startowałem do roli mafiosa. Gdy usłyszałem, jak wychodząc żartuje grubymi słowy, pomyślałem: - O nie, nie będę wiedział, co z tym zrobić.

Gdy zaczęliśmy się spotykać przy "80 milionach", zrozumiałem, że on sobie zbudował taki konwenans językowy. Sobczak też tak mówi. Siedzieliśmy przez tydzień nad scenariuszem. Nie robiliśmy prób: po prostu gadaliśmy, przepisywaliśmy fragmenty, budowaliśmy dialogi, zastanawiając się, co by Sobczak powiedział w danej sytuacji. Potem odchodziłem, czytałem coś, spotykałem się z innymi, wracałem i znowu pracowaliśmy. Szukaliśmy stylu opowiadania. Z Waldkiem łatwo o dobry kontakt. Jest profesorem w szkole. Ciągle czuje się młody.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji