Artykuły

Nadmiar efektów

W teatrach nie mija moda na adaptacje prozy powieściowej na scenę. Brak atrakcyjnych, gotowych tekstów dramatycznych? Nieufność wobec nowej dramaturgii? Lęk przed ryzykiem? Poszukiwanie pola dla swobody działań inscenizacyjnych? Być może, wszystkiego po trosze.

Pewnie dla tych różnorakich racji Teatr im. Słowackiego w Krakowie wprowadził na scenę "Miniatura" "Śniadanie u Tiffany'ego" Trumana Capote'ego - w adaptacji i reżyserii Pawła Miśkiewicza, młodego, zdolnego aktora Starego Teatru (Alosza w "Braciach Karamazow" u Krystiana Lupy) i studenta III roku reżyserii krakowskiej PWST. Debiutujący profesjonalnie reżyser wyznaje, że szukał takiego tekstu, który by był aktualny, wyrażał jego pokolenie i niezbyt krepował kompozycyjnie reżyserską chęć zmierzenia się z bogatą prawdą życia: "Oczywiście, adaptacja też musi posiadać jakąś konstrukcję, ale tu ma ona szansę pozostać bardziej w cieniu". Co zaś do aktualności dzieła Capote'ego: "Aktualna w tym sensie, w jakim aktualny jest, dla każdego chyba pokolenia, problem zmagania się z życiem, które nas przerasta".

Szeroka, żeby nie powiedzieć, banalna, ogólnikowość reżyserskiej deklaracji potwierdza się w scenicznej realizacji, a ów problem zmagania się z życiem jest tak nieodparcie aktualny, jak każdy nadchodzący dzień, z którym, trzeba się zmagać. Oczywiste i proste. Tak bardzo, że amerykańskie losy bohaterów "Śniadania..." niewiele obchodzą teatralnego widza, aczkolwiek nie brakuje tam skomplikowanych doświadczeń egzystencjalnych, walki, poczucia godności, dezynwoltury, ironii itd. Coś ogólnoludzkiego, zanurzonego w amerykańskim sosie. Prawo i obowiązek literatury. Ale co w tym szczególnie aktualnego? To z pewnością rzecz indywidualnego odbioru. I osobistego poglądu reżysera, do czego jest uprawniony.

Losy scenicznych bohaterów może by trochę poruszały, gdyby przedstawienie pozwalało im bardziej dojść do głosu, gdyby nie zostały przygłuszone kaskadą efektów teatralnych, o które reżyser zadbał przede wszystkim. Przedstawienie składa się z ciągu słabo powiązanych scenek, niekiedy pięknych, wymyślnie rozrzuconych w jeszcze wymyślniejszej scenografii Doroty Korfel. Szkoda, że nie komponują się one w fabularnie i ideowo czytelną całość. Potrzeba zewnętrznie, technicznie teatralnego efektu usunęła w cień to, co wewnętrznie istotne. Gra pochłonęła to, co powinno być grane i wygrane przy ściszonej tonacji. A luki w zwartej, choćby nawet skromniejszej scenicznie, konstrukcji spowodowały rozsypanie się spektaklu w migocące urodą odcinki. Reżyser dał się uwieść magii sceny, przez co nieco zagubił dramatyczną aktualność, jaką chciał wydobyć.

Aktorsko przedstawienie wygląda interesująco. Świetnie prezentuje się talent Hanny Bieluszko, odtwarzającej główną postać (Hollyday Golightly), dysponującej walorami głosu, temperamentu, inteligencji scenicznej. Z ujmującą dyskrecją i sympatycznym wyciszeniem partneruje jej Piotr Grabowski (pisarz Fred)! Niezawodny jak zawsze Krzysztof Jędrysek uwodzicielsko demonstruje pokrętny dowcip hollywoodzkiego impresaria. Miło też widzieć na scenie pojawiających się epizodycznie przedstawicieli starszej gwardii aktorskiej: Jana Adamskiego, Mariana Cebulskiego, Juliana Jabczyńskiego, Andrzeja Kruszyńskiego, Jerzego Sagana. Kilkoro innych wykonawców rozprasza swoją indywidualność w dość hałaśliwym i mało wyrazistym tle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji