Artykuły

Jadwiga Basińska z Mumio

- Pierwszy spektakl miał się nazywać "Kabaret Mumio" od nazwy takiej cudownej mazi - panaceum - którą można znaleźć w jaskiniach w Azji, a którą chłopcy widzieli w sklepie ze zdrową żywnością - aktorka JADWIGA BASIŃSKA opowiada o sobie i katowickim Teatrze Epty-a.

Katarzyna Surmiak-Domańska:Czy mam zdjąć buty?

Jadwiga Basińska: Nie, nie, skąd!

Specjalnie pytam, bo widziałam w reklamówce Plus GSM, jak Pani koledzy z Mumio niepochlebnie wyrażają się o osobach, które wymagają od gości zdejmowania butów.

- Ludzie dzielą się na tych, którzy proszą o zdjęcie butów, i tych, którzy tego nie robią. Darek i Jacek uważają ściąganie butów za obciach. A to oni napisali tę scenkę.

Czyli rzeczywiście Mumio samo pisze teksty reklam, w których występuje.

- Mamy duży wpływ na scenariusz. Za tym stoi agencja PZL, której przewodzą nasi znajomi Iwo Zaniewski i Kot Przybora. Oni byli dla nas gwarantem, że nie wydarzy się nic takiego, czego byśmy nie zaakceptowali. Nagraliśmy próbne spoty - obejrzeliśmy je i dopiero daliśmy ostateczną odpowiedź. Czyli propozycja jak z bajki.

W konsultantce w granatowym mundurku z apaszką, przy komputerze trudno rozpoznać Jadzię z niemodną torebką, wygiętą paralitycznie na tle łuku z żaróweczkami. Dopiero kiedy robi Pani mumiowską minę...

- To była okazja, żeby pokazać się aktorsko od nowej strony. Zagrać wreszcie coś lekko. Te kilka reklamówek traktujemy jako nowe wyzwanie artystyczne, jako trzeci spektakl Mumio. I trzeci bez kompromisu.

Trzeci program w ciągu ośmiu lat to niedużo. Można powiedzieć, że się nie narzucacie. Nie ma Was na okładkach czasopism, w ogóle niewiele o Was wiadomo. Ja na przykład do niedawna byłam przekonana, że Pani i Jacek Borusiński jesteście rodzeństwem. Bardzo jesteście do siebie podobni.

- Wiem, wiem. Często to słyszymy. Ale nie ma żadnego pokrewieństwa. Chyba takie, że jestem matką chrzestną Jackowego syna Janka. Może to sugestia, bo jesteśmy podobni w sensie kreowanych przez nas postaci.

Oboje z Jackiem mamy w sobie coś z wieśniaka. Wychowaliśmy się na wsi. Ja mieszkałam tam do trzeciego roku życia. Potem przeniosłam się z rodzicami do Tychów, ale co roku spędzałam na wsi całe wakacje. A rodzice Jacka do dziś mają domek na wsi.

Natomiast Darek Basiński, mój mąż, to człowiek z miasta. Z Katowic. Nasze mieszkanie pełne starych mebli w starej kamienicy to rodzinny dom Basińskich.

Wszystkich nas za to interesuje prowincja, ludzie, którzy są na obrzeżu społeczeństwa. Są rozczulająco śmieszni, gdy się na nich patrzy z zewnątrz, chociaż sami nie mają tej świadomości. To ludzie nieporadni, którzy by chcieli sobie z pewnymi rzeczami poradzić, a nie radzą. We mnie jest dużo z takiej osoby.

Sam Pani kostium w "Kabarecie Mumio" jest rozczulający.

- Ta moja dziewczyna się najśliczniej na świecie ubrała. Ma tę swoją bluzeczkę ukochaną i tę swoją spódniczkę i piękną torebkę. To wszystko są stare rzeczy. Spódniczka i bluzeczka są od mamy Jacka, a torebka od mamy naszego kolegi Sławka. Jak wychodzę na scenę, to wiele osób się śmieje: "Jak ona śmiesznie wygląda, taka torebeczka, mój ty Boże". Ale "ja" przyjmuję te śmiechy zawsze jako pochwałę.

Co Was inspiruje?

- Niedawno rozmawialiśmy z kimś, kto znał osobiście Jana Pawła II. Podobno Ojciec Święty miał taki nawyk, że wkładał palec do kawy, nim ją podniósł do ust. Gdy jadał w kameralnym gronie, oblizywał palce przy jedzeniu. Właśnie takie pozornie nic nieznaczące, trochę nawet wstydliwe szczegóły staramy się podpatrywać u innych i u siebie. One bardzo przybliżają postać. Pokazujemy to, co nie na pokaz.

Postać w piosence "Mucha" przybliża Pani aż do bólu. Mizdrzy się Pani do publiczności, wykrzywia nienaturalnie, przyjmuje jakieś koślawe pozy. Obciach.

- Ale jest w nim bardzo dużo prawdy. W "Musze" stelażem jest stara piosenkarka, diwa, która się na oczach widzów "rozpada". Śpiewając, przywołuje wspomnienia tego, jaka była kiedyś wspaniała. Oczywiście jej postać jest przegięta, pociągnięta bardzo grubą krechą. To jej mizdrzenie, które śmieszy większość publiczności, jest rzeczywiście bolesne.

Początkowo w ogóle nie mogłam w nią wejść. Czułam zażenowanie i sobą, i nią. Nie mogłam tego przełamać - stać się tą artystką, a nie jej widzem. Ale zarazem strasznie mnie to pociągało.

Jest Pani atrakcyjną kobietą, a na scenie robi Pani wszystko, żeby wyglądać okropnie.

- "Mucha" była bardzo trudna dla mojego Darka. Czasem musiał wychodzić z próby, bo nie mógł na mnie patrzeć. Ale ja byłam w swoim żywiole, robiłam wszystko, żeby się nie podobać. Tak na przekór.

Na przekór czemu?

- Może chciałam zanegować siebie jako osobę, która ma powodzenie, podoba się mężczyznom. Może zmęczył mnie taki wizerunek. Może to było wyzwanie - czy potrafię skupić na sobie uwagę, jeśli przestanę być kobieca.

Wygranie swojej urody i kobiecości to kompromis? Zwykle nazywa się to dobrymi warunkami.

- A ja uważam, że to jednak łatwizna. Nie chcę być kolejną laską na scenie.

Nawet gdy gra Pani małą dziewczynkę w piosence "Smutek", jest Pani jakaś taka kostropata, niezgrabna... Niełatwo się na to patrzy.

- W dziewczynkę wchodzę jak w masło. Dużo łatwiej jest przeginać jako dziecko niż jako stara kobieta. Dziecko jest usprawiedliwione. Śpiewając, wysuwa język, drapie się, kręci spódniczką, wymachuje chaotycznie rękami i nogami i wcale się tego nie wstydzi. "Moja" dziewczynka jest przeszczęśliwa, że może wystąpić, i robi to najlepiej, jak umie.

Kiedyś w kościele zobaczyłam dziewczynkę, która tańczyła przy ołtarzu i zachowywała się dokładnie tak samo jak ja na scenie. To był miód na moje serce.

Wasz kabaret czasem jakby z założenia nie jest zabawny. Na przykład taki "Pan Marceli"? To przecież czysta liryka refleksyjna i w ogóle nic śmiesznego.

"I muzyka żywcem była

Aż w witrażach słońca brakło

Aż atmosfer stał się dęty

Aż kobiety wklęk płakały.

Aż ksiądz krzyczał: święty, święty!"

- "Pan Marceli" to mój ulubiony wiersz napisany przez Darka. Mówię go jako ruchoma figurka z kościelnej szopki - właściwie bez interpretacji. O tym, że ręce, które grają świętą muzykę i wywołują wzniosłe poruszenie, później w domu macają pod stołem żonę. Bo Marceli jest zwykłym człowiekiem.

Ale jednak maca ślubną żonę. Przyszło mi do głowy, że jesteście bardzo obyczajowo poprawni, żeby nie powiedzieć aseksualni. A przecież żarty na temat seksu to najłatwiejszy sposób na rozbawienie widza. Seks i polityka. Bez tego nie ma kabaretu.

- Bo my nie jesteśmy kabaretem. Ta nazwa do nas przylgnęła od tytułu pierwszego spektaklu, ale powoduje mnóstwo nieporozumień. Rzeczywiście nie ma u nas polityki, bo nas ona kompletnie nie interesuje, nie ma nieprzyzwoitych dowcipów, bo uważamy to za wulgarne i tanie. Nie ma u nas nawet zwykłych klasycznych dowcipów, bo te mają konstrukcję opartą na puencie, a nasze numery zwykle nie mają puent, tylko tak się snują. My sami nie mówimy o sobie "kabaret", jesteśmy po prostu... Mumio.

Wasze teksty to często kilka prostych zdań, wokół których budujecie całe widowiska. Jak opowieść o panu Eugeniuszu, który zakochał się w pięknej dziewczynie, nie wiedząc, że to przebrany inkasent gazowy. Kilka zdań, a numer trwa dziesięć minut, jest tam dwóch aktorów, dwie wersje językowe, muzyka, taniec.

- To tekst naszego przyjaciela Darka Rzontkowskiego. W czasach studenckich pracował na rusztowaniu przy konserwacji dzieł sztuki razem z pewnym starszym panem - Eugeniuszem. Machając pędzlem, wymyślił tę historię i opowiadał ją przy robocie panu Eugeniuszowi. A ten się z niej bardzo śmiał i był dumny, że to o nim. Któregoś dnia Rzontkowski przyszedł do mojego Darka i opowiedział mu tę historię lirycznie. Mój Darek rzucił się do pianina i zaczął to szaleńczo tłumaczyć na... pseudohiszpański.

Kiedy wzięliśmy ten numer do Mumio, Jacek musiał znaleźć nowy pomysł. I tu muszę się pochwalić: częściowo pomysł był mój. Jacek szukał, szukał różnych tonów, wreszcie się zdenerwował i tak jakoś tanecznie zawierzgał nogami, że już nie może. A ja mówię: "To jest to. Zatańcz ten tekst!".

Jesteście podobno odrzutami ze szkoły teatralnej w Krakowie.

- Od dziecka uważałam, że na świecie nie ma nic ważniejszego niż teatr. Na koloniach organizowałam występy, w liceum zapisałam się na pantomimę, taniec - jazz współczesny, taniec afrykański. Chodziłam również na warsztaty wokalne do pani Olgi Szwajgier...

Chłopcy przeszli podobną drogę. Ale na egzaminach do szkoły odpadliśmy. Jacek skończył ostatecznie teatrologię, Darek jest romanistą, a ja magistrem ekonomii.

Zdała Pani na ekonomię, kiedy nie dostała się na aktorstwo?

- Nie, na odwrót. Najpierw dostałam się na ekonomię, a potem próbowałam do szkoły teatralnej.

Całe dzieciństwo przygotowywała się Pani do zawodu aktorki i w ostatniej chwili postanowiła zostać panią z banku?

- Brakowało mi wiary w siebie i wsparcia. Moi rodzice uważali, że jestem za mało odporna, za bardzo się stresuję, bali się, że nie wytrzymam psychicznie. Jako nastolatka ciężko chorowałam na zespół jelita nadwrażliwego. Miało to na pewno związek z tłumieniem emocji. Jakiś czas spędziłam w szpitalu, podejrzewano raka. Rodzice bardzo się martwili.

Mój brat jest chirurgiem. Chcieli, żeby mnie też tak wszystko się ułożyło po bożemu. A scena to coś nieznanego i niebezpiecznego.

Rodzice kim są z zawodu?

- Mama jest ekonomistką, a tata inżynierem mechanikiem.

Rodzice wywierali na Panią duży wpływ?

- Byłam wychowywana pod kloszem. Mama wszystko o mnie wiedziała. Bardzo liczyłam się z jej zdaniem. Wiedziała, że marzę o aktorstwie, ale przekonywała mnie, że jestem na to za słaba. I ja zaczynałam myśleć podobnie. Zawsze starałam się postępować zgodnie z jej życzeniem. W domu rodzice zmagali się z poważnymi problemami, nie chciałam im przysparzać nowego.

Czyli ta Akademia Ekonomiczna nie za bardzo Panią interesowała...

- Po roku stwierdziłam, że nie wytrzymam. Postanowiłam zdawać jednak do szkoły teatralnej do Krakowa. Kiedy w moim przekonaniu spełniłam życzenie rodziców i dostałam się na ekonomię, to z czystszym sumieniem mogłam spróbować aktorstwa. Miałam taką moralną podkładkę.

Jak było?

- Muszę powiedzieć, że rodzice, mimo że byli przeciw, sami mnie na egzamin zawieźli. Byli ze mną. Ale strasznie się denerwowali, że zdam.

Pamiętam trzy pokoje. Pokój, gdzie oceniano tylko dykcję, pokój, gdzie oceniano tylko ruch, i pokój interpretacji. W każdym dostawało się plusik albo minusik. Jeden minus dyskwalifikował. Wyszłam z pierwszego pokoju - jest plusik, z drugiego - znów plusik. Ja się cieszę, mama przerażona.

Weszłam na "interpretację". Powiedziałam wiersz Poświatowskiej, zaśpiewałam piosenkę Renaty Przemyk "Babę zesłał Bóg", zrobiłam nawet szpagat. I oblałam.

Spotkała Pani wtedy Darka i Jacka?

- Nie. Jacek zdawał rok wcześniej, a Darek pięć lat wcześniej.

Jacek oblał z ruchu. Ktoś z jury kazał mu zagrać podnoszenie kamieni i bardzo uważnie mu się przyglądał. Potem w uzasadnieniu Jacek przeczytał: "niesceniczna sylwetka, za długie ręce".

Darek, również na ruchu, zaśpiewał własny tekst "Idą skarabeusze, idą, idą, wymachują skrzydełkami" i zaczął się do tego turlać po podłodze, i tak nóżkami machać. Panie z komisji zaczęły wołać: "Dziękujemy, dziękujemy!".

Ja się zawzięłam. Pojechałam od razu na inny egzamin, do Wrocławia. Znowu była iskierka nadziei, znowu był sygnał, że jest OK, i znowu poległam na interpretacji. Zrozumiałam, że jestem beznadziejna.

Poddała się Pani?

- Przyszedł drugi rok ekonomii. Pewnego dnia koleżanka, która znała moje niespełnione marzenia, przyniosła mi wiadomość, że na mieście wisi plakat o naborze do jakiegoś teatru. Plakat był do połowy zdarty, tak że dało się odczytać tylko adres i godzinę spotkania. Nie wiedziałam, co to za teatr, ale poleciałam jak na skrzydłach.

Znowu stanęłam przed komisją, znowu wyrecytowałam Poświatowską i znowu znalazł się jeden juror, który chciał mnie odrzucić.

Wie Pani, kto to był?

- Wiem. To był właśnie Darek Basiński, mój przyszły mąż. To on dziewięć lat wcześniej współtworzył ten teatr - GuGalander. Wtedy siedział w komisji rekrutacyjnej, razem z Jackiem Borusińskim zresztą. Do dzisiaj nie powiedział mi, dlaczego mnie nie chciał. Całe szczęście, że Jacek coś we mnie dostrzegł. Bo jakbym się i tam nie dostała, to byłaby już zupełna kaszana.

W GuGalanderze Pani odżyła?

- Nie za bardzo. Mój debiut sceniczny pozostawił mi przykre wspomnienie. Grałam w jasełkach Aniołka, który w pewnym momencie miał się wyłonić znad szopki. Niestety, szopka nie była połączona z kulisami, więc ja pół godziny przed przedstawieniem, zanim wszedł pierwszy widz, musiałam już się za nią ustawić i stać tak bezszelestnie, czekając na swój moment. Cała reszta - pastuszkowie, Śmierć, Diabeł - siedziała sobie razem w garderobie, a ja sama jak palec, mokra ze strachu. W dodatku spektakl filmowała TV Katowice... Gdy potem się obejrzałam na ekranie, byłam załamana - mój Aniołek był spanikowany i deklamował szkolnie: "Pastuszkowie, pastuszkowie, przybieżajcie...".

A jak było dalej?

- GuGalander bardzo mnie rozczarował. Wtedy zaczynał się ich schyłek. Po dobrych latach zabrakło wizji, która mogłaby zarazić.

Takim najjaskrawszym przykładem była próba wystawienia "Boga" Woody'ego Allena. Hurra, jacy jesteśmy ambitni, wystawiamy "Boga" Allena. Zaczynają się próby czytane, ale ja widzę, że to jest oparte na niczym. Klepanie tekstu. Ja muszę najpierw wiedzieć, o co nam chodzi, kim jest, była i będzie moja postać. To było beznadziejne.

Darek, Jacek i ja nie kolegowaliśmy się jeszcze za bardzo. To znaczy ja i Jacek często dyskutowaliśmy, ale na próbach czytanych siadaliśmy zawsze osobno. Darek w ogóle był dalej. I pamiętam taką próbę "Boga", na której każdy z nas niezależnie postawił reżyserowi weto. Parę dni później podszedł do mnie Darek. Powiedział: "Jacek jest chory, pojedźmy do niego". I dodał: "Chcemy z tobą porozmawiać". Czułam, że coś się święci. Powiedzieli, że oni już nie mogą i odchodzą. I zaproponowali, żebym odeszła z nimi i żebyśmy wspólnie stworzyli coś własnego. Czy to nie cud?

Nie wahała się Pani?

- Myślałam: "Boże, jakie to szczęście! Co by było, gdyby odeszli beze mnie?". Albo jakby zaproponowali to komuś innemu.

Założyliśmy teatr. Nasz pierwszy spektakl przygotowywaliśmy z Darkiem Rzontkowskim i Tomkiem Skorupą, którzy kiedyś razem z Darkiem Basińskim tworzyli pra-Mumio - nieoficjalna grupę twórczą. Spektakl miał się nazywać "Kabaret Mumio" od nazwy takiej cudownej mazi - panaceum - którą można znaleźć w jaskiniach w Azji, a którą chłopcy widzieli w sklepie ze zdrową żywnością. Ale z biegiem czasu Tomek i Darek Rzontkowski wykruszyli się i zostaliśmy w Mumio we trójkę. I tak już jesteśmy ze sobą ósmy rok.

Czyli można powiedzieć, że połączył Was "Bóg"...

- Myślę, że i w przenośni, i dosłownie. Wszyscy troje jesteśmy osobami wierzącymi. Mamy tego samego spowiednika - księdza Stefana Czermińskiego. Wiem, że Bóg czuwa nad nami z osobna, ale też nad nami jako zespołem. Dzięki Niemu chyba udaje nam się pracować razem tyle lat właściwie bez napięć.

Dla mnie i Darka najważniejsza jest rodzina i Bóg (choć nasza wiara jest kulawa). Dla Jacka też. Obracamy się w kręgu ludzi, którzy mają udane związki i dzieci i to jest dla nich najważniejsze. Kariera jest rzeczą drugorzędną. Szczęśliwa rodzina to już potwornie dużo, ja wiem. Wiem, że mam w życiu wielkie szczęście. Już kilka razy przytrafił mi się cud.

Może Pani jakiś wymienić?

- Chociażby z tymi wrzodami na jelicie. Coś takiego pozostawia nieodwracalne ślady w organizmie. Siedem lat temu poszłam się dokładnie przebadać i lekarz powiedział, że wyglądam tak, jakbym nigdy tej choroby nie miała. Nie chciał wierzyć, że ją przeszłam.

Cudem jest oczywiście to, że spotkałam Darka i Jacka.

- No i jeszcze jeden - scena, którą będę pamiętać zawsze. Obrazek z przeglądu kabaretowego PaKA w roku 1998, nasz pierwszy festiwal. Stoję na scenie, śpiewam "Smutek" i widzę, jak spod stolika jurorów wyczołguje się zapłakany Jacek Fedorowicz. Stanisław Tym go wyciąga. Obok Andrzej Mleczko, Marek Piwowski i Jerzy Derfel - mokrzy od płaczu, i to szczęście, ogromne szczęście.

Wygraliście wtedy Grand Prix. Zaczęliście ogólnopolską karierę. Wystąpiliście na ostatniej gali Paszportów "Polityki". Dostaliście już kilka nagród za telewizyjne reklamówki. Ale czy z Mumio można się utrzymać?

- Można. Ale oczywiście nie zawsze było łatwo. Pierwsze przedstawienia miały miejsce w kawiarence Uniwersytetu Śląskiego, co oczywiście nie wiązało się z żadnymi dochodami. Wcześniej założyliśmy studio aktorsko-reklamowe. Organizowaliśmy na przykład festyny, eventy z okazji otwarcia stacji benzynowych, supermarketów. Kiedy pojawiły się nagrody, a zwłaszcza kiedy w 1999 r. "Kabaret Mumio" ukazał się w całości w telewizji, posypały się zaproszenia od domów kultury, teatrów i na festiwale. Od kilku lat żyjemy wyłącznie z Mumio.

Bez kryzysów?

- Mieliśmy poważny kryzys w roku 2002. Z drugim spektaklem - "Lutownicą" - sprawa nie poszła już tak gładko - telewizja go nie nadała. Prawie nikt nie chciał wystawić u siebie spektaklu, którego nie znał z telewizji.

Ja wtedy siedziałam w domu z małym synkiem. Jacek i Darek grali prawie za darmo. Mieliśmy kilka zaprzyjaźnionych miejsc, w których mogliśmy zawsze wystąpić w zamian za wpływy. Tylko że ludzi przychodziło coraz mniej i mniej. Kiedyś Darek przywiózł z przedstawienia 40 zł. Żyliśmy na pożyczkach. Jednocześnie staraliśmy się za wszelką cenę bronić przed kompromisami. Jacek na przykład odrzucił intratną propozycję grania w "Kiepskich", Darek - w pewnym serialu. To trwało ponad pół roku.

W końcu zdecydowaliśmy się trochę spuścić z tonu.

A jednak!

- Zgodziliśmy się pokazać w telewizji kilka numerów z "Lutownicy".

Co w tym złego?

- Uważamy, że nasze spektakle powinny iść w całości. A tymczasem mieliśmy wystąpić w telewizyjnym przeglądzie kabaretowym. To jeszcze by się dało przełknąć, ale problem zaczyna się, gdy w takim programie trzeba wyjść ze wszystkimi do piosenki finałowej... To jest dopiero obciach.

Proszę o szczegóły. Co jest prawdziwym obciachem dla Mumio oprócz proszenia gości o zdjęcie butów?

"Dlaaa mnie bomba

Niech komiczny żyje świat

Dlaaa mnie bomba

Dziś mam dwadzieścia lat (...)

Na żarty dojdzie dziś do bójki

Kabaretooowaaa liiiga dwójki

Ta ra ra ra..."

- Obciachem jest to, że najpierw wyśmiewamy się z takiej piosenki, a potem wychodzimy i podrygujemy. Taki marketing. Ale naprawdę, niech mi pani wierzy, jak po tym rozdzwoniły się telefony...

Wy też macie w repertuarze coś w rodzaju finałowej piosenki: "Jak to się stało, że mi wypiłaś moje kakao".

- Owszem. "Kubeczek" to jest jedyna słodka piosenka w naszym programie. Taka biesiada. Zbliża się koniec, cała sala śpiewa z nami, robi się swojsko. Tylko że my zawsze tę swojskość jakoś musimy złamać. W którymś momencie Darek zaczyna niespodziewanie atonalnie grać, a my z Jackiem zaczynamy strasznie fałszować...

Albo nagle przerywacie, żeby wykonać taniec z telefonem.

- Czasem ludzie mają o to żal. Chcieli sobie pośpiewać, mogło być tak miło, a my wszystko popsuliśmy.

U Was nie może być dłuższej sekwencji, która by była przewidywalna.

- Lubimy wyrywać publiczność z poczucia komfortu.

Wystawiacie na próbę ich cierpliwość.

- Uwielbiam to.

A co się dzieje, gdy publiczność tę cierpliwość traci? A może nigdy nie traci?

- Traci, traci. Na przykład w jednym numerze "Kabaretu Mumio" śpiewam w kółko jak mantrę: "Muszę chwilę zostać sama, żeby jakoś się pozbierać". I nagle podnoszę się i pytam ludzi: "Co?". Widzowie się śmieją, a ja dalej: "Co?". I zachowuję się tak, jakby zareagowała moja postać, nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje "co". I oni już się nie śmieją. Czuję wyraźnie, że chcieliby, żebym zeszła ze sceny i żeby zaczął się następny numer. A ja ciągle na nich patrzę. I dochodzi do zażenowania. I to jest strasznie rajcujące. Bo jak już mówiłam, ten rodzaj bolesnej prawdziwości bardzo mnie pociąga. Świadomie przeginam.

Czy nie boi się Pani kiedyś przegiąć w tym przeginaniu?

- Powiem szczerze. Boję się, bo kiedyś przegięłam za bardzo.

Na festiwalu piosenki aktorskiej we Wrocławiu zaśpiewałam "Smutek" i przeszarżowałam. Chciałam pójść na całość. Jury patrzyło w zakłopotaniu. Mumio przeszło do kolejnego etapu, ale dzięki dwóm innym piosenkom. "Smutek" odpadł. A przecież to już było po Pace, śpiewałam ten numer tyle razy, dostałam za niego nagrody. Wydawało mi się, że mam już w sobie zakodowany właściwy ton. Myślę jednak, że każdemu aktorowi taki "kubełek zimnej wody" jest potrzebny. Wystarczy jeden raz i pamięta się na zawsze.

Macie doskonały okres. Co się zmieniło w Waszej karierze po reklamach Plusa?

- Czujemy się bardziej niezależni, a nasze plany filmowe i płytowe bardzo się urealniły. Zauważyły nas osoby z branży artystycznej i filmowej, które z zasady stronią od sceny kabaretowej. Prawie same plusy, nie zapominając o finansowych. Ludzie rozpoznają nas w sklepach i na ulicy - choć to akurat raczej zaliczyłabym do minusów.

Okazuje się, że bezkompromisowość może się opłacić.

- Nie jesteśmy tak złego zdania o polskiej publiczności. Poziom jej wymagań nie jest tak niski, jak się przyjęło uważać.

Co Pani wpisuje sobie w rubryce "zawód"?

- Od kilku lat - aktorka.

A jak rodzice przyjmują to, że w końcu została Pani aktorką?

- Mama jeszcze do niedawna podsuwała mi oferty pracy w banku. Ale kiedy dostaliśmy Grand Prix na Pace, to czekała na mnie w Tychach z bukietem kwiatów.

--

Na zdjęciu: Jadwiga Basińska w spektaklu "Kabaret Mumio".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji