Artykuły

Kontemplowanie tykania zegara

Już bodaj od debiutu w krakowskiej PWST, a na pewno od "Pragmatystów" z teatru w Jeleniej Górze i "Powrotu Odysa" w Starym Teatrze, Krystian Lupa otwarcie i uparcie stawał się reżyserem "prywatnym". Wchodził w język coraz bardziej hermetyczny, wypracowywał poetykę wysubtelnioną, tworzył obrazy o założonej wieloznaczności i niespotykanym pięknie. Poza Witkacym, Wyspiańskim, Musilem nie sięgał do literatury dramatycznej, szukał gdzieś obok - w ogromnych narracjach "Człowieka bez właściwości", trylogii Tolkiena, "Braci Karamazow", szukał możliwości realizacji idei swego mistrza Tadeusza Kantora, idei tworzenia spektaklu jako dzieła autonomicznego, zamkniętego, dla którego wszystko, co zewnętrzne jest zaledwie pretekstem, impulsem dla zaistnienia osobnej scenicznej rzeczywistości.

Zatem - teatr autonomiczny. Autonomiczny, ale także - analityczny. Coraz mniej bowiem interesuje Lupę teatralny skrót, synteza, szybka i jednoznaczna metafora. Sceny "puchną", wypełniając się spowolnionym rytmem, obrazy rozciągane są w czasie, zbliżając się w swym trwaniu do realnych odpowiedników. Czego dotyczą, o czym próbują zaświadczyć? O najbardziej mrocznych, wstydliwych a zarazem zasadniczych, podstawowych aspektach ludzkiego życia. Miłość i nienawiść, śmierć i samotność oto zawartość teatru Lupy, oto materia Jego wyobraźni, może także i powód, dla którego w teatrze spędzamy coraz więcej godzin nie wolno, zdaje się mówić Lupa, analizować tego wszystkiego mimochodem, w pośpiechu, jedyne zaś, co może zbliżyć do istoty, to pokora, wnikliwy i cierpliwy namysł. I świadomość, że zbliżamy się do granicy, poza którą żarty się kończą a sama przyjemność obcowania z artystycznym dziełem już nie wystarcza. Coraz mocniej estetycznie wysubtelniony, coraz bardziej "rozgadany" i coraz częściej osamotniony, wchodzi Lupa w wykreowane ze swej niezwykłej wyobraźni nie oglądając się za siebie i nie zauważając, iż coraz mniej z nas, widzów, w tym samym co on kierunku i z równą jemu ostrością. Wydawało się, iż nawet Krystian Lupa nie odważy się dotknąć tej książki. "Malte" Rainera Marii Rilkego. "Pamiętniki Malte - Lauridsa Brigge". "Pamiętnik nadwrażliwości", jak nazwał go Mieczysław Jastrun. Książka, do której się nie wraca, którą się omija, niczym zbyt dotkliwe ludzkie cierpienie, niczym obrazy, fakty, rzeczy, które wytrącają z normalnego rytmu życia i z normalnych o tym życiu wyobrażeń, jak wszystko, co doskwiera i sprawia ból. "Malte" - pamiętnik artysty doświadczającego istoty ludzkiego życia, jego odwrotnej strony, jego skrywanej podszewki.

Tekst powieści obudował Lupa dwoma przetłumaczonymi przez siebie opowiadaniami ("Ewald Tragy", "Historia opowiedziana ciemności") i, opatrzywszy tytułem "Tryptyk Marnotrawnego Syna", wystawił jako przypowieść o naturze ludzkiego wędrowania. Natura ta wpisuje się u Lupy w archetypiczny obraz odchodzącego i powracającego syna, a dokładniej - odchodzącego i powracającego artysty. Przy tym nieistotne jest, czy rozpoczyna on swą wędrówkę, czy ją kończy zawsze bowiem wypełnić musi całość schematu, modelu, który nosi w samym sobie. Jest to tylko kwestią czasu. I czas właśnie "gra" u Lupy rolę zasadniczą. Spektakl rozpisany został na trzy dni. Pierwszego opowiedziana zostaje historia odejścia z domu młodego Ewalda (4,5 godz.), drugiego (5 godz.) Malte doświadcza Paryża i kreuje ze wspomnień nowy obraz swojego dzieciństwa, trzeciego (ok. 1,5 godz.) Lassman powraca do miejsc, z których wyszedł. Razem: ok. 11 godz... No i właśnie czy spektakl trwa owe 11 godz., czy też pełne trzy doby? Przywołajmy raz jeszcze Kantora. Zawsze walczył z iluzją. Z iluzją teatru, czy też wytwarzaną przez teatr. U Lupy siłą rzeczy całe tzw. "życie" wkracza na scenę. Późna kolacja, rozmowy z przyjaciółmi, ostry dzwonek tramwaju, codzienność, składają się z rzeczywistością przedstawienia, tworząc dwie strony jednego medalu - życia, tego życia dwa nierozdzielne aspekty - jednostkowość i ogólność, linearność i cykliczność, przypadkowość i jej wyższy sens. Nieważne się stało, czy w chwilach ciszy dochodziło do mnie tykanie zegarka z głośników teatralnych, czy też z mojej realnej lewej ręki, ważne zaś stało się to, iż dzięki tej wspólnej niewątpliwie płaszczyźnie czasu, łączącej dwie rzeczywistości - sceny i widowni, opowiedziana historia dotyczy już nie tylko Maltego - artysty wędrującego po Paryżu.

Po wielu latach pracy udało się Lupie skupić wokół siebie aktorów o specjalnych właściwościach. Budowanie scenicznego życia na subtelnościach i ledwo zauważalnych wewnętrznych poruszeniach, na "nadwrażliwości" właśnie, umiejętność wytwarzania wrażenia osamotnienia na wielkiej, pustej scenie, czy też szczególne kreowanie rekwizytu, który zaczyna znaczyć to, co mu się zasugeruje - oto, w tym wielkim i śmiesznym skrócie, zakres ich umiejętności. Tworzyli tak zawsze, tworzą tak i w "Maltem". Zbyt wielu ich jest, aby móc wymieniać, o jednym z nich wszakże nie można nie wspomnieć. Myślę, że za parę lat o Piotrze Skibie będzie mówiło się tak, jak o Bergerze w stosunku do Viscontiego, von Sydowie do Bergmana czy też Kinskim do Herzoga, po prostu aktor Lupy.

Cóż powiedzieć na koniec? Jak podsumować to ogromne teatralne przedsięwzięcie? Powrócę może do początkowej parafrazy. W oryginale, u Białoszewskiego to kot "kontempluje lecenie wody". Zwierzęta te, jak wiadomo, istnieją nie do końca realnie zapatrzone w siebie, nieobecne, wsłuchane w swoje senne rojenia, których, podobno, doświadczają dwukrotnie więcej niż ludzie. Tak jak one, wsłuchany w swój własny, powolny rytm, w tykanie swojego zegara, Lupa jakby powoli oddalał się od nas, jakby coraz rzadziej powracał ze swego teatralnego świata, niczym Schulzowski Jakub powoli zamieniający się w fantazmaty swej wyobraźni. Pozostaje tylko żywić nadzieję, iż nie będzie, jak Jakub, konsekwentny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji