Artykuły

Istny cyrk

Telawiwska inscenizacja zatraca charakterystyczne dla tekstów Levina napięcie pomiędzy dowcipem a kryjącym się pod nim egzystencjalnym odrętwieniem - o spektaklu "Moris Szimel" w reż. Yael Ronen z Teatru Habima z Tel Awiwu prezentowanym na Spotkaniach Teatrów Narodowych w Warszawie pisze Anna Diduch z Nowej Siły Krytycznej.

Hanocha Levina można cenić za wiele rzeczy: za język, za dowcipne łączenie absurdu z groteską i powagą, za opowiadanie bez patosu o ludzkiej samotności. Ja najbardziej cenię go za umiejętność łączenia uniwersalnych tematów z lokalnym krajobrazem społecznym. Bohaterowie dramatów Levina - zwykli, nieszczęśliwi ludzie z małych miasteczek - są na wskroś izraelscy i telawiwscy. Ich problemy mogą być jednak odbierane całkowicie ponadkulturowo.

W Polsce można już chyba mówić o modzie na Levina. Zainteresowanie jego dramatami przekłada się na wciąż rosnącą liczbę przedstawień opartych na tekstach jego autorstwa. "Zimowe ceremonie" w Toruniu, "Kaskada" w Łodzi, "Szyc" w Warszawie - to tytuły z ostatnich kilku miesięcy. Wszystkie te spektakle łączy próba refleksji nad ludzką egzystencją, samotnością, poczuciem zmarnowanych szans albo śmiercią. To typowe problemy sztuk Levina. Sztuk, które wypełniają precyzyjne dialogi, osadzone w prostych scenach - właśnie dzięki tej prostocie słowa mogą odpowiednio wybrzmieć.

Do takiego gorzkiego i poważnego czytania Levina jesteśmy przyzwyczajeni. Na "Morisa Szimela" w wykonaniu Teatru Habima z Tel Awiwu, prezentowanego na Spotkaniach Teatrów Narodowych w Warszawie, szłam z zaciekawieniem - jak popularny u nas dramaturg jest interpretowany w swojej ojczyźnie? Spektakl rozpoczyna monolog głównego bohatera, który stojąc przed złotą, kiczowatą kurtyną, żywcem wyjętą z prowincjonalnego cyrku, opowiada historię swojego życia. Moris Szimel to dobiegający trzydziestki nieudacznik, który nie może znaleźć sobie narzeczonej, więc regularnie korzysta z usług starej prostytutki. Jest brzydki, obleśny i ma zaparcia. Nawet jego próby żartowania z samego siebie wypadają żałośnie.

Na scenie towarzyszy mu cała plejada podobnie nieszczęśliwych i zagubionych dziwaków. Jest przyjaciel, którego największym życiowym osiągnięciem stało to, że pewnego dnia postanowił zmienić sposób czesania włosów. Jest mężczyzna rozpamiętujący śmiertelny wypadek swojej narzeczonej sprzed kilku lat. Pojawia się również zagraniczny krewny, który w kółko powtarza swoje niemiecko brzmiące nazwisko. Jest też w końcu pozbawiona jakichkolwiek cech charakterystycznych dziewczyna, ślepo zakochana w Morisie jako jedynym "normalnym" w ich miasteczku. Tu wszystkie dni wydają się takie same. Życie upływa bohaterom na rozpamiętywaniu przeszłości (największym wydarzeniem towarzyskim jest tutaj pogrzeb) lub snuciu planów na przyszłość. Moris pragnie ustabilizowanego życia, dlatego udaje, że kocha swoją narzeczoną, jednak tuż przed ślubem zmienia zdanie i postanawia wyjechać za granicę.

Kabaretowo-groteskowa konwencja, wprowadzona na samym początku przy pomocy wspomnianej złotej kurtyny, została konsekwentnie utrzymana do ostatnich chwil spektaklu. Słowa płyną tu szerokim i niekontrolowanym strumieniem, wyrzucane przez bohaterów bez zastanowienia i bez sensu. Scenerię tworzy piękna scenografia w postaci light boksów, autorstwa Lily Ben Nachshon. Boksy zmieniają kolory, stając się fragmentami pejzażu, pstrokatą dekoracją naścienną w kawiarni, gdzie spotykają się Moris i jego narzeczona, lub oknami w kamienicy.

To właśnie przez te okna bohaterowie sztuki patrzą na uprawiającą jogging seksowną sąsiadkę. Dla goniącego ją Morisa będzie ona zawsze symbolem niespełnionego i nie do końca uświadomionego marzenia o lepszym życiu. Dla pozostałych - tanią rozrywką w ich szarym życiu. Aktorzy przykładają twarze do błyszczących powierzchni boksów. Sceny podglądactwa są celowo wydłużone, żebyśmy zdążyli wczuć się w atmosferę stagnacji i beznadziei. W izraelskiej inscenizacji, całkowicie wbrew konwencji znanej z innych sztuk autora pokazywanych w Polsce, bohaterowie najprawdziwsi są wtedy, gdy milczą. Ich nerwowa potrzeba mówienia wynika jedynie z chęci zagłuszenia dojmującej samotności.

Po obejrzeniu spektaklu Teatru Habima warto zadać pytanie o to, na ile jest on miarodajny w stosunku do innych sztuk tego autora wystawianych obecnie w Izraelu. Levin stworzył własny styl nie tylko pisania, ale i reżyserowania. Zgromadził wokół siebie zespół aktorów, projektował scenografie, czuwał nad realizacją sztuk od strony producenckiej. Trudno sądzić, że ta znakomita tradycja została zarzucona, zaledwie kilka lat po śmierci dramatopisarza. Potwierdzeniem jej ciągłości może być izraelskie stoisko na tegorocznej edycji praskiego Quadriennale, które w całości było poświęcone osobie Levina i roli scenografii w jego sztukach. W opisie do wystawy podkreślano jego umiejętność pięknego mówienia o ludzkich tęsknotach.

Telawiwska inscenizacja ze Spotkań Teatrów Narodowych bardziej przypomina farsę niż tragedię, zatracając charakterystyczne dla tekstów Levina napięcie pomiędzy dowcipem a kryjącym się pod nim egzystencjalnym odrętwieniem. Ocena przyjętej komediowej konwencji jest kwestią gustu. Problem wynika raczej z faktu, że "Moris Szimel" nie broni się nawet jako dzieło typowo rozrywkowe. Dowcipy i gagi, które zbyt mocno bazują na humorze w stylu Benny Hilla, na zmianę drażnią albo nudzą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji