Artykuły

12 godzin wrażliwości

Nowa premiera Krystiana Lupy

Przystępując do napisania tego tekstu, miałem kilka wątpliwości. Uświadomiłem sobie bowiem, że oto przychodzi mi napisać recenzję z przedstawienia premierowego, które zasługuje w najlepszym wypadku - na miano pierwszej próby generalnej. Jest to dzieło z wielu względów niedokończone.

Z drugiej zaś strony, teatr Lupy lubię, cenię sobie, zgadzam się nań i dlatego z tym większą rozterką i zarazem troską o jego dalsze losy uznałem za słuszne przyjrzeć się ostatniemu przedstawieniu. Choć w teatrze bywa tak, że spektakl zaczyna "żyć" po którejś z kolei jego prezentacji, to jednak premiera wiele mówi o tym, czy ów żywot będzie długi i chwalebny, czy raczej zakończy się śmiercią dzieła nie narodzonego.

"Maltę albo Tryptyk Marnotrawnego Syna" - bo tak brzmi pełny tytuł przedstawienia zainspirowanego prozą Rainera Marii Rilkego jest opowieścią lub przypowieścią o losie artysty: od momentu koniecznej ucieczki od nieznośnej atmosfery rodzinnego domu ("Ewald Tragy ), poprzez doświadczenia inicjacyjne ("Malte"), do powrotu w przestrzeń niegdyś koniecznie utraconą ("Historia opowiedziana ciemności"). Tak można przedstawić banalnie fabułę widowiska. Ale, jak to u Lupy bywa, najważniejsze sprawy mają się rozgrywać w ludziach i w drżeniu tej niewidzialnej bariery, jaką między sobą wytwarzają. Takiego Lupę znamy i to stanowi o jego niezaprzeczalnej wielkości.

Tę cudowną "niewidzialność" uzyskuje w sposób dwojaki. Otóż po pierwsze: nasyca on aktorów, niczym gąbkę, sprawami istotnymi, powodując w nich pewien naturalny, choć zarazem magiczny trans, tak przejmująco udzielający się wrażliwemu widzowi. Po drugie: jako plastyk i wizjoner teatru, wytwarza tajemniczy nastrój, który współkomponuje scenografia, światło, muzyka, a nade wszystko zwolniony do granic bólu rytm i wieloznaczeniowy czas scenicznego "dziania się". Taki teatr wymaga od widza wielkiego skupienia, ale także czegoś, co dane jest tylko wybranym: wrażliwości.

Obecne przedstawienie przygotowywano blisko rok. To z pewnością swoisty rekord. Rekordem jest też czas jego trwania: dwanaście godzin (sic!). I choć jest to tryptyk, czyli spektakl pomyślany na trzy kolejne wieczory, to - proszę mi wierzyć - zostały tu drastycznie naruszone granice wytrzymałości widza. Nie wiem, kto jest autorem pomysłu, aby premierę pokazać w dwa wieczory, czego konsekwencją stała się ośmiogodzinna, nie do wytrzymania, część druga. Tak nie można!

Zatraca się bowiem to, co u Lupy jest istotne, a co dociera do widza tylko poprzez wysiłek najwyższej koncentracji umysłu i... ducha. Tym bardziej, że mamy do czynienia z trudną prozą Rilkego, swoiście reinterpretowaną poprzez wątki autobiograficzne twórcy spektaklu. Stąd mój kolejny zarzut: zewnętrzna pustka. W wielu przypadkach nie jest to już Rilke, ale... No właśnie co? Jeśli Krystian Lupa "załatwia" swoje sprawy, co czynił do tej pory, i na co "jego" publiczność wyrażała zgodę, to w przypadku "Maltego" głębia osobistych doświadczeń staje się nieczytelna i tym samym niezrozumiała dla widza.

To co zwykle porażało, staje się tu nieuformowane, a więc poniekąd puste. Muszę jednak przyznać, że jest w "Maltem" kilka pięknych i głębokich scen pn. "Władimir, malarz chmur", czy "Opowieść Hrabiego Brahe".

Główni aktorzy Tryptyku to: Paweł Miśkiewicz w roli Ewalda Tragy'ego, Piotr Skiba i młodziutki Michał Wroński w rolach Maltego, oraz Andrzej Hudziak jako Lassman. Pierwszy z nich nie podołał ciężarowi udźwignięcia na swych barkach czterogodzinnej, pierwszej części przedstawienia. Bezbłędny w "Braciach", Miśkiewicz jest sam dla siebie cieniem. Sprawom, które dzieją się w nim nie nadaje zewnętrznej formy, a problem koniecznej ucieczki artysty z domu prezentuje tak, jakby przepraszał cały świat za to, że żyje. A przecież, jak rozumiem, ma to być także postać zbuntowana. Michał Wroński, "dotknięty" Lupą, poczuł się w jego teatrze jak mało kto. Piotr Skiba od dawna współtworzy sztukę Lupy i jako taki na scenie po prostu JEST. W pewnym sensie dotyczy to także Andrzeja Hudziaka. A zresztą jest różnie. Niektórzy, jak Jan Frycz, czy Agnieszka Mandat, są z tej, inni (np. Izabela Olszewska) z innej bajki.

Od kilku przedstawień, teatr Krystiana Lupy dotyka tych samych problemów, związanych z refleksją nad losem jednostki nadwrażliwej i w pewien sposób oddalonej od tzw. zdrowego społeczeństwa. Spektakle te pęcznieją w formie, ale operują podobnym typem wyobraźni scenicznej. Zastanawiam się, czy adaptacja prozy Rilkego jest ostatnim słowem powiedzianym na ten temat, bo jeśli nie, to aż się boję pomyśleć, jakie będzie następne przedstawienie twórcy. Mam wszelako nadzieję, że "Malte albo Tryptyk Marnotrawnego Syna" wreszcie się narodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji